Keszer 2
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 20 2012 21:43:53
Rozdział II

- Szlag! – syknął Marcus, gdy po raz kolejny skaleczył palec podczas obierania ziemniaków do kolacji. Wczoraj wraz z innym chłopcem okrętowym przydzielili go do pomocy w kuchni.
Praca z kukiem Cogo była tak samo parszywa, jak szorowanie pokładu - pomyślał ponuro chłopak i powrócił do zajęcia pociągając nosem. Przez wachty w deszczu, niemal nieustannie wiejący wiatr i zimną kabinę nabawił się kataru. Westchnął cicho i wrzucił warzywo do wielkiej, zapełnionej wodą misy.
Piąty dzień na statku nie wydawał się lepszy od pierwszego, choć Zachary codziennie powtarzał mu z szerokim uśmiechem, że jutro będzie lepiej. Każdego dnia bolały go mięśnie i stawy, a praca z biegiem czasu wcale nie była łatwiejsza. Czuł, że jest przepracowany, a marynarze na „Fideliusie” kazali mu żyć zupełnie innym rytmem niż ten, do którego przyzwyczajone było jego ciało.
- Marco? – Drgnął, usłyszawszy swoje nowe imię wypowiedziane przez sąsiada. Spojrzał na chłopca pytająco. – Przemyj sobie tę ranę na palcu, bo zapaćkasz wszystkie ziemniaki krwią – powiedział ten z prostą szczerością, po czym powrócił do wykonywanej czynności, pogwizdując cicho.
Marcus spojrzał na swoją dłoń, która, pokaleczona i posiniaczona, wyglądała paskudnie. Zaklął pod nosem, widząc krew na dłoni i świeżo wypranych spodniach. Ostatnie cięcie musiało być głębsze, niż sądził, ponieważ nie przestawało krwawić od kilku minut. Odłożył niewielki nożyk na drewniany stół i obwiązał swoje pokaleczone palce kawałkami leżącego nieopodal bandaża.
Przyjrzał się swojemu nowemu towarzyszowi, Tomowi. Chłopiec miał czternaście lat, długie i chude kończyny, odstające uszy i wybitą górną trójkę. Brązowe włosy zaplatał w krótki warkocz, a jego wielkie, szare oczy zawsze wyglądały na zdziwione. Bez przerwy się uśmiechał i opowiadał sprośne dowcipy, co zdaniem Marcusa było wyjątkowo nieestetyczne. Tom jednak zdawał się być jedną z nielicznych osób na galeonie, które się z niego nie wyśmiewały. I mimo jego niezbyt stosownego zachowania, Marcus czuł do chłopca pewną dozę sympatii.
- Hej, Marco! – zawołał Tom, machając mu ręką przed oczami – Nie śpij, bo stary Cogo złoi ci skórę, jak zobaczy, że nic nie robisz – dodał ciszej i wcisnął nóż w dłoń Marcusa, który ponownie zaczął zmagać się ze struganiem ziemniaków. Kiedy po raz kolejny się zranił, Tom zaśmiał się głośno, jednak postanowił pomóc biedakowi, widząc jego zbolały wyraz twarzy. - Źle to robisz – powiedział. – Nie machaj tak tym nożem, bo przez to ciągle się kaleczysz.
- Więc jak mam to robić? – spytał z irytacją Marcus – Nigdy nie robiłem czegoś takiego – warknął i zaraz tego pożałował, nie mógł sobie pozwolić na takie głupie gafy. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby ktoś odkrył jego prawdziwą tożsamość. Na jego szczęście Tom nie był szczególnie domyślny.
- Widać, że nigdy wcześniej nie pracowałeś w kuchni – odparł odrobinę złośliwie i złapał go za rękę. – Ale masz delikatne rączki! – stwierdził z zaskoczeniem. – Zupełnie jak jakaś wymuskana panienka – dodał po chwili i zaśmiał się ze swojego określenia, Marcus natomiast zarumienił się i wyrwał swoją dłoń z uścisku, patrząc na niego z mieszaniną urazy i zażenowania.
- Moje ręce i moja sprawa – burknął i wyprostował się na drewnianym taborecie. – I zdecydowanie daleko im do delikatności wymuskanych panienek – dodał wyniośle.
Tom z pewnością chciał mu coś odpowiedzieć, jednak w tej właśnie chwili do kuchni wszedł kuk, który obrzucił obu młodzieńców rozeźlonym spojrzeniem.
- Nie urządzać mi tu pogadanek! – krzyknął. – Brać się do roboty, wałkonie! Za pół godziny wszystko ma być obrane, a kuchnia wysprzątana – warknął złowrogo, po czym zaczął opróżniać jedną z beczek z żywnością.
Marcus nawet nie ukrywał tego, że bał się Cogo. Kuk był pierwszym człowiekiem, który uderzył go z czystej złośliwości. Owszem, obrywał wcześniej, ale tylko i wyłącznie na lekcjach walki ze swymi osobistymi nauczycielami; dlatego też przeżył ogromny szok, kiedy otrzymał dość bolesny cios w głowę za to, że spojrzał na Cogo, gdy temu wyślizgnął się nóż z ręki. Od tamtej chwili wolał nie zostawać z nim sam na sam. Już sama myśl o tym przyprawiała go o zimne dreszcze.
Cogo był czterdziestoośmioletnim, masywnym mężczyzną o szerokich barkach, orlim nosie, wielkich dłoniach i długiej, nierównej szramie na łysej głowie. Urodził się w Thegardzie, gdzie mieszkał wraz z żoną i dwiema córkami. Na „Fideliusie” pierwszy raz popłynął jako piętnastoletni chłopiec okrętowy; dziesięć lat później mianowano go kukiem, którym był do dziś. Kapitan Drell doceniał jego uczciwość, pracowitość i silny charakter, Cogo natomiast cenił sobie wysokie płace i rozsądnego dowódcę, dlatego też pozostał wierny przez tyle lat „Fideliusowi”. Był wybuchowy, brutalny, lubił sobie porządnie wypić i siał prawdziwy postrach wśród nowych członków załogi.
- Nowy! – krzyknął nagle, wywołując nerwowe drgnięcia u obu chłopców. Spojrzał na Marcusa i wskazał na niego palcem – Pójdziesz na rufę do pierwszej ładowni i przyniesiesz mi suchary – rozkazał. – Rusz się, smarkaczu! – wrzasnął, co spowodowało, że Marcus niemal wybiegł z kuchni okrętowej. Nie był przyzwyczajony do krzyków i rozkazów skierowanych w jego stronę. Wcześniej to on był tym, który rozkazywał, dlatego też takie traktowanie było kolejną rzeczą, z którą nie mógł się oswoić.
Idąc po pokładzie w stronę rufy, usłyszał strzępki rozmów pierwszego oficera z kilkoma marynarzami. Drgnął i zatrzymał się, gdy podchwycił swoje prawdziwe imię i nazwisko.
- …to prawda, dzisiaj rano przechwyciliśmy ptaka pocztowego z wiadomością, że cztery dni temu zniknął książę Marcus i teraz żołnierze króla przeczesują całe królestwo– oznajmił Lazlo. – Najprawdopodobniej został przez kogoś porwany.
- Ta, porwany! Pewnie nasz złoty chłoptaś przestraszył się swojej narzeczonej i uciekł – stwierdził jeden z marynarzy i zaśmiał się lubieżnie.
- Wypudrowany paniczyk bał się położyć jakąś dziewuchę na plecy i pokazać jej, co to znaczy chłop między nogami - dodał inny i również się zaśmiał.
Marcus nie chciał dłużej tego słuchać, zapomniał o swoim wcześniejszym zadaniu i z szaleńczo bijącym sercem pobiegł w stronę dziobu, gdzie znajdował się Zachary. Ojciec go szuka… Wiedział, że to nastąpi, jednak nie spodziewał się tego, że wiadomość o jego zniknięciu dotrze aż na „Fideliusa”. Niedobrze, bardzo niedobrze.
Zack zauważył go pierwszy i szybko się doń zbliżył.
- Słyszałeś… - zaczął Marcus, lecz mężczyzna przerwał mu w pół słowa, kładąc palec wskazujący na swoich ustach. Nakazał ruchem ręki, by kochanek szedł za nim. Doszli do bukszprytu, gdzie prócz nich w tej chwili nikogo nie było, jedynie kilku marynarzy znajdowało się w pobliżu dziobu, żaden jednak nie zwracał na nich uwagi, zajęty swoją własną pracą. Zachary podszedł do relingu i parł się o niego łokciami, Marcus zrobił to samo.
- Już cała załoga o tym gada – powiedział Zack ściszonym głosem. – Ale nie panikuj.
- Staram się.
- Twój ojciec nie podejrzewa, że jesteś na tym statku.
- Och… Tego akurat jestem pewien – odparł chłopak.
- Jak to? – spytał zaskoczony Zachary i spojrzał na niego pytająco.
- Przecież mówiłem ci, że postaram się jakoś opóźnić moje zniknięcie – odpowiedział zapytany, jednak widząc, jak kochanek rozkłada ręce w zdziwieniu i kręci głową, westchnął ciężko i podrapał się po nosie. – Zatrudniłem pewnego młodego chłopaka, aby przez jeden dzień podszywał się za mnie, udawał chorego i nie wpuszczał nikogo do komnaty, a potem wymknął się następnej nocy z zamku. Chciałem przez to uzyskać jeszcze jeden dzień i odsunąć podejrzenia od tego, że mógłbym znajdować się na pokładzie „Fideliusa” – odpowiedział. Zachary obrzucił go pełnym uznania spojrzeniem.
- To dlatego w wiadomości jest napisane, że zniknąłeś cztery dni temu, a nie pięć, jak w rzeczywistości… Sprytnie – pochwalił i uśmiechnął się szeroko.
- A jeśli ktoś zorientuje się, że… że to ja…
- Nikt się nie zorientuje, jeśli przestaniesz robić taką spanikowaną minę i będziesz zachowywać się normalnie – powiedział i zamyślił się na moment. - Zresztą nikt z załogi nie miał z tobą bezpośredniego kontaktu, więc nie masz się czego bać – dodał i poklepał chłopaka po ramieniu.
- Ale…
- Żadnego „ale”, Marcus – odparł poważnie Zack. – My obaj nie możemy teraz popełnić żadnego błędu, bo może się to dla nas zakończyć bardzo źle.
Marcus kiwnął głową, jednak jego mina nadal wyrażała niepewność i obawę. Zachary zapragnął nagle wziąć go w ramiona i przytulić mocno, mówiąc, że wszystko będzie dobrze, że jest tutaj razem z nim i poradzą sobie ze wszystkim. Nie mógł jednak tego zrobić; nie tutaj, gdzie w każdej chwili ktoś mógł ich zobaczyć. Uśmiechnął się jedynie pocieszająco do chłopaka i ścisnął delikatnie jego pokaleczoną dłoń.
- Muszę już iść – oznajmił nagle chłopak i uwolnił dłoń z uścisku. – Cogo przetrzepie mi skórę za taką zwłokę, ale musiałem z tobą porozmawiać. – Uśmiechnął się słabo i odgarnął włosy sprzed oczu. – Postaram się o tym wszystkim nie myśleć – dodał niemal szeptem i oddalił się pospiesznie znikając pod pokładem.
Zachary miał nadzieję, że Marcus naprawdę nie będzie się tym martwić. On sam zaczął niepokoić się o chłopaka, gdy tylko usłyszał o poszukiwaniach następcy tronu Thegardu. Będzie bardzo źle, jeśli flota królewska zacznie przeszukiwać statki. Ale przecież Marcus postarał się o to, by nie podejrzewano, że książę van Asten znajduje się na pokładzie „Fideliusa”.
- Kapitan cię wzywa – rzekł Lazlo, stając niespodziewanie przed Zackiem.
- Po co? – spytał ten z zaskoczeniem.
- Dowiesz się – odpowiedział i skierował się w stronę dziobu.
Kajuta kapitana mieściła się na rufie. Zachary ruszył przed siebie, zszedł pod pokład, zastukał energicznie i zaczekał na polecenie do wejścia. Kwatera dowódcy była przestronna, miała stałe łóżko, stół do map, wielkie drewniane biurko i okna wychodzące na kilwater. Wszedł do środka i zamknął cicho drzwi.
Vaugham Drell nachylał się nad stołem do map i nie zwracał uwagi na nowo przybyłego. Zainteresował się nim dopiero wtedy, gdy usłyszał głośne chrząknięcie. Uniósł wzrok i spojrzał uważnie na marynarza.
- Usiądź – rzekł cicho i wskazał na stojące przy stole krzesło.
Młodszy mężczyzna wykonał polecenie i spojrzał wyczekująco na swojego dowódcę.
- Jak mniemam, wiesz o tym, że Elben opuszcza pokład „Fideliusa” w Merkazie – zaczął kapitan, a gdy Zachary potwierdził, kontynuował swoją wypowiedź. – Dyskutowałem na ten temat z pierwszym, drugim i trzecim oficerem, wszyscy zgodnie zdecydowaliśmy, że w Merkazie ty zajmiesz miejsce Elbena.
- Co?! – spytał zaskoczony i uniósł wysoko brwi. – Kapitanie… chcesz zrobić ze mnie trzeciego oficera?
- Owszem – odpowiedział zwięźle Vaugham i obrzucił Zacka uważnym spojrzeniem. – Pływasz na „Fideliusie” prawie całe życie, doskonale znasz każdy zakątek tego żaglowca. Załoga również nie jest ci obca i jeśli chcesz, potrafisz podjąć odpowiedzialne i mądre decyzje.
- Ale… - zawahał się Zachary – Nie wiem czy nadaję się na to stanowisko… - odpowiedział niepewnie. – Załoga z pewnością ma kogoś, kto lepiej sobie poradzi, jako trzeci oficer.
- Czy ty podważasz decyzje kapitana i jego oficerów? – spytał chłodno Drell, górując swoją osobą nad młodszym mężczyzną.
- Nie, sir – odpowiedział powoli Zack – Wolałbym jednak pozostać zwykłym marynarzem. Przecież ja też mam…
- Zachary – zaczął kapitan cichym i na pozór spokojnym głosem – to nie była propozycja, tylko rozkaz, który ty jako mój podwładny masz wykonać. I żadne twoje słowa i zachowanie nie zmienią mojej decyzji.
Wyraz twarzy Vaughama nie zmienił się, jednak w jego zielonych oczach pojawił się gniew. Zachary spojrzał na niego z lekką obawą; mimo tego, że nie był już głupim chłopakiem z mlekiem pod nosem, Vaugham Drell nadal potrafił wywołać u niego zimne dreszcze. Zawsze to potrafił, zwłaszcza na pokładzie statku.
- Czy masz jeszcze coś do powiedzenia w tej kwestii? – spytał po kilku chwilach kapitan, przerywając ciszę w pomieszczeniu.
Zachary drgnął lekko i podniósł wzrok na swojego dowódcę.
- Nie, sir – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Kapitan Vaugham spojrzał na niego chłodno i pogładził swoją cienką bliznę na policzku.
- Możesz odejść – rzekł, po czym powrócił do szkicowania nowych map.
Zack wstał i z zaciśniętymi pięściami opuścił kwatery kapitana, zamknął za sobą drzwi i oparł się przedramieniem o ścianę.
- Niech to szlag! – warknął wściekle i wyszedł pospiesznie na pokład. Jeszcze tego mu brakowało, żeby został mianowany na trzeciego. Przecież kapitan doskonale wiedział, że Zachary również opuszcza galeon i nie wraca przez jakiś czas do Thegardu. Rozmawiali o tym przez długi czas dwa dni temu; był gotów nawet powiedzieć całą prawdę o sobie i Marcusie, żeby tylko Drell zgodził się na ich odejście z „Fideliusa” w którymś z portów. A teraz zamierza zrobić z niego oficera. Wszystko było nie po jego myśli.
***

Marcus wszedł powoli do swojej kajuty, masując obolałe ramię. Z trudem zapalił wiszącą obok drzwi niewielką lampę naftową, która rozświetliła ciemne pomieszczenie.
Miał dość, całkowicie dość; piekielnie bolał go kark i dłonie. Ten niesubordynowany łotr Cogo zagonił go do katorżniczej pracy. Połowę wczorajszego dnia i cały dzisiejszy zmuszony był do wysprzątania całej kuchni. Tylko dlatego, że przypalił trochę zupy na wczorajszą kolację. Skąd miał wiedzieć, kiedy należało zdjąć garnek z ognia? Owszem, w dzieciństwie często zdarzało mu się przebywać w kuchni, jednak zawsze pozostawał wyłącznie obserwatorem. Jedyna próba upieczenia ciasta dla Kaila ograniczała się do udekorowania niemal ukończonego tortu. A wczorajszego wieczoru poniósł kolejną klęskę kulinarną, pozostając samotnie z trzema wielkimi garnkami gotującej się zupy rybnej, od której robiło mu się niedobrze i nie będąc w stanie zorientować się, kiedy jedzenie zaczyna się przypalać. Wzdrygnął się mimowolnie, przypominając sobie złość Cogo, której wynikiem były wielkie sińce na łydkach; ponieważ nie miał zamiaru pokazywać tego Zackowi, nie pozwalał mu się do siebie zbliżać. Był jednocześnie oburzony i przestraszony. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką nieuzasadnioną wrogością wobec swojej osoby.
Odrobina spalonej zupy nie zabiła nikogo na tym przeklętym statku – pomyślał ze złością, siadając na koi. Spojrzał na swoje opuchnięte i starte niemal do krwi dłonie, które były efektem kilkugodzinnego szorowania naczyń. Cogo z mściwą satysfakcją powiedział Marcusowi o jego samotnym dyżurze, podczas którego musiał wyszorować koszmarnie brudne garnki, mając do tego jedynie piasek otrzymany od kuka i swoje ręce. Zaczął zmywać tuż po obiedzie, a zakończył kilka godzin po zachodzie słońca.
Syknął z bólu, gdy próbował zgiąć palce. Miał jednocześnie ochotę krzyczeć ze złości i płakać. Chciał się awanturować, wykrzyczeć wszystkim, kim jest i odpłacić im za to straszne traktowanie.
Jako zwykły chłopiec okrętowy automatycznie stał się popychadłem i obiektem drwin, mimo że starał się unikać wszelkich kontaktów z innymi marynarzami. Życie na statku było zupełnie innym światem; kilkudziesięciu mężczyzn przebywających ze sobą całe doby, trudniących się każdego dnia tą samą pracą i pijących razem rum podczas nocnych wacht. Marcus nie rozumiał tego świata, był odszczepieńcem, który tutaj nie pasował, nie nadawał się. Nie chciał tu być, wśród tych wszystkich nieokrzesanych i barbarzyńskich mężczyzn, którzy nie mieli w sobie nawet odrobiny dobrych manier.
Tęsknił za swoim dawnym sposobem bycia: za gorącymi i codziennymi kąpielami, za świeżym chlebem, czytaniem historycznych ksiąg w wolnych chwilach, czystym ubraniem, swoim małym różanym ogrodem – i, przede wszystkim, tęsknił za ciepłym i wygodnym łóżkiem. Przez to wszystko przestał nawet myśleć o tym liście zawiadamiającym o jego zniknięciu.
Poczuł, jak w znajomy sposób pieką go oczy, i po chwili robią się wilgotne od napływających łez. Otarł je szybko przedramieniem; mimo że perspektywa wyżalenia się była bardzo kusząca, nie chciał się rozpłakać przed Zacharym i pokazywać mu swoją nieudolność. Nie miał jednak zamiaru martwić ukochanego, który i bez jego jęków wydawał się być czymś przygnębiony.
Drzwi od kajuty otworzyły się i do pomieszczenia wszedł Alan z niezbyt zadowoloną miną. Obrzucił Marcusa krótkim spojrzeniem i usiadł z ciężkim westchnieniem na swojej koi, ściągając buty. Wytarł spocone i brudne czoło w swoją koszulę, co wywołało niesmak na twarzy młodego księcia, po czym spojrzał ze zmęczeniem na swojego towarzysza.
- Padam z nóg, Lazlo dał nam dzisiaj niezły wycisk – rzekł i odgarnął włosy z oczu. – A co z tobą, wasza wysokość? – zapytał z lekką drwiną w głosie.
Marcus spojrzał na niego niechętnie i usadowił się wygodniej na swojej koi, opierając plecy o ścianę.
- Miewam się dobrze – skłamał. – Dziękuję – odparł wyniośle, co zamiast zdenerwować, tylko rozbawiło Alana.
- Wyglądasz strasznie – stwierdził marynarz po chwili i podszedł do chłopaka. – Zamocz dłonie w chłodnej wodzie, to ukoi nieco ból – doradził i po chwili położył Marcusowi na kolanach miskę z wodą. Ten posłał mężczyźnie pełne wdzięczności spojrzenie i zanurzył ostrożnie ręce w zimnej wodzie. Syknął, czując początkowo pieczenie, jednak po chwili ból zastąpiła ulga. Nabrał powietrza w płuca i odetchnął głęboko, zamykając oczy na kilka sekund. - Naprawdę wyglądasz strasznie – powiedział Alan po paru minutach, jednak w jego głosie nie było już słychać drwiny, tylko współczucie. Mimo to chłopak spojrzał na niego rozeźlony i prychnął, odwracając głowę w bok.
- To ten statek jest straszny – żachnął się. – Załoga jest straszna i ta kajuta jest straszna, a łóżko twarde jak skała! Nie wyobrażam sobie, jak można wytrzymać w takich warunkach! – zakończył niemal piskliwym głosem, patrząc, jak twarz jego towarzysza z zaskoczonej zmienia się w wściekłą. Blondyn wstał ze swojej koi i spojrzał z góry na Marcusa.
- Posłuchaj, wymuskany paniczyku… – warknął, spoglądając ze złością na tego nieznośnego smarkacza – Masz wielkie szczęście, że się tutaj znalazłeś. Na innych statkach zwykli marynarze mogą tylko pomarzyć o swoich kwaterach, zazwyczaj śpią w kupie na podłodze lub na hamakach, a do mycia mają jedynie wodę morską – syknął i odgarnął nerwowym ruchem włosy z czoła. – „Fidelius” to statek z klasą – oznajmił z godnością, jakby żaglowiec należał do niego. – Stary Verius Drell nie chciał mieć tłukącego się motłochu pod pokładem, więc zadecydował o osobnych kajutach dla załogi. Podróżowanie na „Fideliusie” to dla nas prawdziwy luksus, ale szanownemu jaśnie panu znowu coś nie odpowiada – zakończył całkowicie rozzłoszczony. Miał serdecznie dość tego rozpuszczonego dzieciaka, który bez przerwy rozpaczał nad swoim ciężkim losem. Zupełnie nie rozumiał, jakim cudem Zack się w nim zakochał. Przed sobą miał chudego i wątłego w ramionach chłopaka w brudnym ubraniu, o dużych, brązowych oczach, rozczochranych włosach i zaczerwienionych od słońca policzkach.
Miłość naprawdę jest ślepa – stwierdził ponuro w myślach, patrząc na obrażoną minę księcia, który prychnął z pogardą. To rozeźliło go jeszcze bardziej.
- Przestań tak zadzierać ten swój książęcy nos! – krzyknął. – I tak masz szczęście, że trafił ci się syn kapitana, a nie zwykły marynarz. Może Zack w przyszłości sprezentuje ci ten statek na twoje książęce urodziny – warknął z irytacją i podparł się pod boki.
Marcus z zaskoczenia zachłysnął się powietrzem. Zachary synem…
- Zachary jest synem kapitana? – spytał z niedowierzaniem, zapominając o wcześniejszych obelgach wypowiedzianych przez blondyna.
- Nie rób takiej niewydarzonej miny, przecież wiesz o tym tak samo dobrze jak ja i przynajmniej połowa załogi. Ale kapitan na pokładzie dla wszystkich staje się powściągliwy, nawet dla własnych dzieci – powiedział, wzruszając ramionami, jednak całkowicie zaszokowany wyraz twarzy kochanka jego przyjaciela wytrącił go z równowagi. - Zack nie powiedział ci o tym? – zapytał, patrząc prosto w oczy chłopaka, który pokręcił głową.
- Nie… - szepnął, nadal będąc w szoku – Myślałem, że jest zwykłym pracownikiem. Nigdy mi nie powiedział, że jego ojciec jest kapitanem i właścicielem ogromnego statku.
- Żartujesz? – Tym razem to Alan wydał się zaskoczony. Chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak w tej właśnie chwili drzwi od ich kajuty zostały otwarte i do pomieszczenia wszedł Zack.
Marcus i Alan w milczeniu skierowali na niego swój wzrok.
- Coś się stało? – spytał powoli Zachary, przerywając panującą w pokoju ciszę.
- Czy to prawda… - zaczął cicho Marcus - …że kapitan Vaugham Drell jest twoim ojcem?
Zapytany zbladł momentalnie, a z jego twarzy zniknął uśmiech.
- Ja…
- Czy to prawda? – ponowił pytanie chłopak.
- Tak… to prawda – odparł.
Marcus wyciągnął ręce z wody, odstawił miskę na bok, wstał i powoli podszedł do swojego kochanka.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – zapytał z wyrzutem, a gdy nie doczekał się żadnej odpowiedzi, spytał po raz drugi. – Dlaczego?!
- Chciałem ci powiedzieć, naprawdę – szepnął tamten z widocznym zakłopotaniem na twarzy.
- Chciałeś? Kiedy? Za rok? Dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej? Zapomniałeś? – zaatakował go gradem pytań wściekły Marcus.
- Nie… ja po prostu… - zaczął się bronić. – Na samym początku nie chciałem przyznać się do tego, że moja rodzina jest bogata, a… a potem… nie znalazłem odpowiedniej chwili…
- Jak to nie znalazłeś odpowiedniej chwili? – warknął chłopak. – Miałeś na to trzy lata! To niedorzeczne! – krzyknął wymachując rękami i nie zwracając najmniejszej uwagi na Alana, który cały czas obserwował w ciszy tę wymianę zdań.
- Przepraszam… - zaczął Zack, jednak Marcus przerwał mu w połowie wypowiedzi.
- Nie przepraszaj! Oszukałeś mnie.
- To nie tak.
- A jak?! – krzyknął, trzęsąc się ze zdenerwowania. – Nie powiedziałeś mi o tak ważnej rzeczy, bo nie znalazłeś odpowiedniej chwili? Masz mnie za głupca?
- Nie mam – odparł Zachary. – Przecież wiesz, że cię kocham – dodał z większą pewnością.
- Okłamałeś mnie. Zadrwiłeś ze mnie – żachnął się i spojrzał z wyrzutem na mężczyznę. - Bardzo było zabawnie? Musiałeś się świetnie bawić, mówiąc, że jesteś biedny. A to było zwykłe kłamstwo!
- Nie okłamałem cię – zapewnił Zack. - Ja po prostu nie chciałem, żebyś był ze mną dla moich pieniędzy.
Marcus spojrzał na niego zszokowany, mrugając szybko oczami i unosząc wysoko brwi.
- Kpisz sobie ze mnie? – spytał zirytowany, lecz nie pozwolił tamtemu na odpowiedź. – Robisz z siebie ograniczonego głupka? Przecież jestem… byłem księciem. Twoje pieniądze w ogóle nie mają dla mnie znaczenia, nie wiem jak mogło ci coś takiego przyjść do głowy – powiedział z urazą w głosie. - To najgorsza wymówka, jaką w życiu słyszałem – dodał po chwili, widząc zawstydzoną minę na twarzy kochanka.
- Marcus… - Zachary zbliżył się do chłopaka, próbując go objąć, ten jednak odsunął się.
- Nie dotykaj mnie – wycedził przez zęby, odpychając od siebie dłonie mężczyzny.
- Marcus, proszę cię…
- I nie odzywaj się do mnie, nie chcę cię słuchać.
- Kocham cię – powiedział przepraszającym tonem Zachary, jednak to wywołało jeszcze większy grymas na twarzy chłopaka.
- Niech cię szlag! – warknął, omijając mężczyznę i opuszczając kajutę z głośnym zatrzaśnięciem drzwi.
- Czekaj!
- Zostaw go. – Zachary poczuł na swoim ramieniu uścisk dłoni. Spojrzał speszony na Alana; do tej pory nawet nie zwrócił na niego uwagi.
- Ale…
- Zostaw go – powiedział blondyn niemal rozkazującym tonem. – Pogorszysz sprawę.
- Masz rację – rzekł po chwili i usiadł na koi, chowając twarz w dłoniach. – Jestem totalnym głupcem.
- Zgadzam się – przyznał Alan, siadając obok przyjaciela i opierając się plecami o ścianę. – Nie mam pojęcia, co sobie myślałeś, postanawiając nic nie mówić książątku o swoim pochodzeniu – dodał z lekką złośliwością.
- Nie myślałem – żachnął się Zack.
- Najwyraźniej. Z tobą jest tak zawsze - najpierw robisz, a potem myślisz. Właściwie to nie wiem, dlaczego nie wziąłeś pod uwagę tego, że skoro znajdujecie się na „Fideliusie”, to raczej oczywiste, że Marcus dowie się o twoich powiązaniach z kapitanem. Masz szczęście, że ja mu o tym powiedziałem, a nie ktoś inny z załogi.
- Ty? – zapytał Zachary, spoglądając z zaskoczeniem na przyjaciela.
- Oczywiście. Sądziłem, że książątko wie. Jednak mnie też nie raczyłeś poinformować o tym, że nie powiedziałeś wszystkiego swojemu cud-chłopięciu – odparł z irytacją i szturchnął Zacka w ramię.
- Przepraszam. Nie wiedziałem co robię.
- I mam pstro w głowie – przedrzeźniał go Alan. – Ty naprawdę nie chciałeś, żeby książę nie pokochał cię dla pieniędzy?– zapytał, kładąc szczególny nacisk na słowo „książę”. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, był potężny rumieniec na twarzy Zacka. - Jesteś niemożliwy… albo niedorozwinięty – stwierdził po chwili i roześmiał się na głos.
- To nie jest zabawne – jęknął zbolałym głosem Zachary. Alan uspokoił się po chwili i otarł wierzchem dłoni zbłąkaną łzę.
- Nie jest – przyznał. – Ale to, co zrobiłeś, jest tak absurdalne, że można się z tego tylko śmiać albo płakać. Doprawdy… Czym się kierowałeś, wpadając na ten genialny pomysł? – spytał z drwiną.
- Nie wiem, nie myślałem logicznie. Najpierw stwierdziłem, że to będzie zabawne, a potem chciałem, żeby Marcus polubił mnie… za mnie. Zakochałem się, rozumiesz? Chciałem, żeby był mój, chciałem, żeby nie wiedział o moim bogactwie. Bo wtedy traktowałby mnie zupełnie inaczej, bogaci zawsze są milsi dla bogatych; a Marcus był arogancki i zadzierał nosa, a ja chciałem, żeby wspaniały książę van Asten nie przestawał myśleć o zwykłym mieszczuchu Zacku. Byłem głupi – zakończył wypowiedź obserwując czubki swoich butów.
- Ty jesteś głupi – stwierdził Alan ze szczerością w głosie. Wywrócił oczami, widząc pełen wyrzutu wzrok przyjaciela i poklepał go po zgarbionych plecach. – Naprawdę nie rozumiem powodu, dla którego postanowiłeś przez tyle czasu ukrywać swoją tożsamość. Ale zawsze byłeś nierozgarnięty.
- Marcus teraz mnie nienawidzi – powiedział cicho Zachary niemal płaczliwym głosem.
- Racja.
- Nie pomagasz mi – żachnął się, słysząc to, i spojrzał na przyjaciela zranionym wzrokiem.
- Bo nie chcę ci pomagać – oznajmił blondyn. – Zasłużyłeś sobie na to wszystko. Twoja głupota wreszcie cię dopadła, więc cierp. – Wstał z koi i położył się na swoim posłaniu, przodem do ściany. – I nie waż się stąd wychodzić i szukać swojego cud-chłopca. Niech trochę ochłonie. Chyba nie chcesz wywoływać jakichś sensacji na statku? – zapytał. Po kilku chwilach grobowej ciszy usłyszał, jak Zachary wspina się na swoją koję i wzdycha ciężko.
- Nie chcę.
***

Marcus znajdował się na dziobie statku i spoglądał ponuro w ciemne morze. Na pokładzie prócz niego znajdowali się jedynie marynarze wachtowi, którzy nie zwracali uwagi na fukającego chłopca okrętowego. Czuł się oszukany.
Jak Zachary mógł zrobić coś tak… absurdalnego? To nie była nawet podłość z jego strony, to była czysta głupota. Zawsze wiedział, że Zack często miewał nonsensowne pomysły, to jednak przerastało wszystko, co do tej pory zrobił.
Nie chciało mu się wierzyć… Zachary synem kapitana Drella… Przez trzy lata znajomości nic nie podejrzewał, a mężczyzna o niczym nie wspomniał nawet wtedy, gdy postanowili być razem.
Dlaczego nic mu nie powiedział? Bo wolał, żebym pokochał biedaka? – zapytał sam siebie w myślach i po chwili zaśmiał się sucho.
- To nielogiczne… - szepnął z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. Był jednocześnie wściekły i przybity. Zachary go okłamał i trwał w tym przez całe dwa lata ich związku. I to dlaczego? Dlatego, że nie znalazł odpowiedniej chwili? To brzmiało wręcz komicznie, jednak wcale nie było mu do śmiechu. - Zachary, durniu jeden – warknął ze złością, czując, jak jego oczy stają się wilgotne. Żadna łza jednak nie spłynęła po policzkach. Zacisnął mocno powieki i po kilku minutach otworzył je. Odetchnął głęboko morskim powietrzem.
Co Zack sobie myślał? Czy on naprawdę nie ma rozumu? Sądził, że to nie wyjdzie na jaw? Na tym właśnie statku?
Prychnął ze złością, miał ogromną ochotę pokrzyczeć w ciemności, ale statek pełny nieokrzesanej hołoty nie był najlepszym miejscem na jego rozpaczanie.
Zaśmiał się nieprzyjemnie; tutaj nawet nie miał gdzie uciec, jego przestrzeń kończyła się tuż za deskami żaglowca. Żaglowca, który być może w przyszłości będzie własnością jego kochanka.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego Zachary nic mu nie powiedział. Nie miał do niego zaufania? Uważał go za głupiego? Chciał sobie pożartować?
Nic już nie rozumiał. To było po prostu zbyt absurdalne. Zack był absurdalny i Marcus chciał mu to wy krzyczeć, uderzyć go, potrząsnąć nim, cokolwiek. Był tak strasznie zły za to okropne okłamywanie.
Czy to już koniec? Czy Zachary nie traktował go poważnie? Nie traktował ich poważnie? Czy ta ucieczka miała sens? Czy cokolwiek teraz miało sens? Niczego nie był już pewien. Nie mógł już nikomu ufać na tym statku, nawet samemu sobie
***

Alan nigdy nie sądził, że dożyje dnia, w którym będzie zmuszony pogodzić ze sobą dwójkę ludzi. Ład i harmonia nie leżały w jego naturze; to on zazwyczaj był tym, który zaczynał kłótnie… w większości kończące się bójką. Godzenie się było męczące – trzeba się starać, iść na ugodę, często przepraszać. Takie rzeczy nie odpowiadały mu w najmniejszym stopniu, a w tej kwestii był człowiekiem wygodnym. Wolał obić komuś pysk a potem iść się upić, niż zadręczać się swoją skrzywdzoną psychiką. Tak właśnie sądził i tak postępował.
Do chwili, w której był świadkiem pamiętnej kłótni swojego najlepszego przyjaciela i jego rozkapryszonego kochanka. Od tego czasu minęły dwa dni i były jednymi z gorszych, jakie Alan przeżył na pokładzie „Fideliusa”. Te dwa dni wypełnione były przez Zacka i Marcusa grobową ciszą we wspólnej kajucie, obrażonymi lub zranionymi spojrzeniami, fukaniem, prychaniem i dziwacznymi podchodami, mającymi na celu wzajemne unikanie swojego towarzystwa. I po tych trzech dniach Alan miał ochotę uderzać o podłogę głową – niekoniecznie swoją.
Przebywanie z tą dwójką w jednej kwaterze było dla niego męczące. Bardzo. W ciągu dnia cała ta sytuacja nie wydawała się taka zła, każdy z nich zajęty był swoją pracą; wieczory jednak stawały się nie do zniesienia. Przez to wszystko po raz pierwszy w życiu szczerze ucieszył się ze swojej nocnej wachty na pokładzie. Nie była mu jednak dana długa uciecha w wesołym towarzystwie. Zack postanowił zamienić się dyżurami z Gregiem i pełnił zamiast niego wachtę wraz z Alanem. Po wysłuchaniu dwudziestej szóstej opowieści o Marcusie Alan miał serdecznie dość. Spojrzał z politowaniem na udręczoną minę swojego przyjaciela i pokręcił głową, zrezygnowany.
Miłość to jednak beznadziejna sprawa – pomyślał cierpko, chowając twarz w dłoniach.
I wtedy właśnie zdecydował o swoim wielkim poświęceniu: o pogodzeniu ze sobą tych dwóch chodzących nieszczęść.
Trzeciego ranka od owej kłótni, obudziwszy się, uniósł głowę i zobaczył w kajucie jedynie Zacharego, przygnębionego, z nieszczęśliwą miną kręcącego się bez celu po pomieszczeniu. Po szóstym z kolei ciężkim westchnięciu Alan zacisnął zęby i podszedł do towarzysza, chwytając go za ramię.
- Słuchaj - zaczął cicho - przestań wreszcie tak jęczeć i unikać tego swojego książątka. To nie służy ani tobie, ani jemu - uniósł ostrzegawczo dłoń, gdy zobaczył, że przyjaciel chce coś powiedzieć. - Pogódźcie się wreszcie, bo szlag mnie trafi! - zakończył, wychodząc pospiesznie z kwatery i zatrzaskując za sobą drzwi.
Kilka godzin później spotkał Marcusa, szorującego zawzięcie pokład dziobowy. Chłopak tak był zaabsorbowany swoją pracą, że nie zauważył obserwującego go od kilkunastu minut blondyna. Uniósł głowę dopiero wtedy, gdy Alan dał mu wyraźny znak swojej obecności. Wstał z kolan i otrzepał niezdarnie swoje spodnie z mokrego piasku, którym czyścił deski.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytał po dłuższej chwili, poprawiając włosy. Mimo gorąca, dzień był wyjątkowo wietrzny, dlatego też Marcus związał swoje nierówno ścięte kosmyki niewielkim, skórzanym rzemykiem.
Alan oparł się tyłem o reling i obrzucił księcia niechętnym spojrzeniem.
- Dobrze wiesz, co mógłbyś zrobić – odpowiedział cierpko.
Chłopak przez moment wpatrywał się w niego z zaskoczeniem, po chwili jednak zrozumiał te słowa i na jego twarzy zagościł grymas niezadowolenia.
- Nie jestem pewien czy mam na to ochotę.
- To nie jest kwestia twojej ochoty na cokolwiek – warknął Alan – Powinieneś coś z tym zrobić i dobrze o tym wiesz.
- Może powinienem – odpowiedział cicho Marcus. – Ale sądzę, że to nie jest ani czas, ani miejsce na taką rozmowę – dodał po chwili i powrócił do swojego wcześniejszego zajęcia, całkowicie ignorując marynarza. Rozeźlony zachowaniem chłopaka Alan zaklął pod nosem i, nie przejmując się protestami, złapał go za ramię i zaciągnął w mniej zaludnione miejsce. Pozostali członkowie załogi nie zwracali uwagi na ich zachowanie, gdyż takie traktowanie chłopca okrętowego nie było niczym dziwnym, toteż mężczyzna bez żadnych przeszkód i męczących pytań przyprowadził Marcusa do jednej z ładowni znajdujących się na rufie pod pokładem.
- Jesteś nieokrzesanym łotrem – żachnął się chłopak, z trudem wyszarpując się z uścisku blondyna i spoglądając na niego wściekle.
- A ty rozpuszczonym i zepsutym bachorem – zripostował i oparł się ramieniem o framugę drzwi, torując przejście. – Nie lubię cię, ale Zachary jest moim najlepszym przyjacielem i mam już dość patrzenia na jego zrozpaczoną twarz. Wczoraj nawet Lazlo zapytał mnie o niego.
- Nic mnie to nie obchodzi – odparł wyniośle Marcus.
- A powinno. Zack cię kocha. Jest idiotą i postąpił głupio, ale naprawdę cię kocha, więc mógłbyś wreszcie przestać unosić się tym swoim durnym honorem i mu wybaczyć.
- Tu nie chodzi o honor. On mnie okłamał… bardzo poważnie. I tym samym wiele przekreślił.
- Wszystko? Przekreślił wszystko? – spytał Alan. Chłopak westchnął ciężko i zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś.
- Nie… nie wiem – rzekł niemal szeptem. – Ja zrezygnowałem dla niego z tak wielu rzeczy, a on…
- Doskonale wiem, co zrobił – przerwał mu zirytowany blondyn. - Przyznaję, że to był najgłupszy pomysł Zacka, na jaki wpadł w całym swoim życiu, ale każdy popełnia błędy. Nie wszyscy są tacy doskonali jak ty – warknął ironicznie, krzyżując ręce na piersi. - Nie jestem doskonały – mruknął Marcus tonem małego dziecka i zmarszczył nos. – Nikt nie jest – dodał po chwili.
- Nie kochasz go już? – zapytał nagle mężczyzna, zaskakując tym chłopaka, który wpatrywał się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Odpowiedz – rozkazał po kilku długich minutach nieprzyjemnej ciszy.
- Kocham – odpowiedział Marcus ledwo słyszalnym szeptem. – Ale to nie jest takie proste.
Alan skrzywił brzydko twarz i podparł się pod boki.
- To jest bardzo proste. Albo go rzucasz, albo jesteś z nim dalej.
- Jak to… rzucam? – Marcus zamrugał szybko oczami, patrząc z niedowierzaniem na mężczyznę. Ten uniósł wzrok na sufit i pokręcił z rezygnacją głową.
- Słuchaj. – Zbliżył się do chłopaka, zmniejszając ich odległość między sobą do zaledwie kilku centymetrów. Poczuł ciepło bijące od drugiego ciała, przyspieszony oddech na swojej szyi. Półmrok panujący w ładowni nie pozwolił mu na dokładne przyjrzenie się twarzy rozmówcy, jednak doskonale wyczuwał jego drżenie. Oparł dłoń na skrzyni znajdującej się tuż za plecami młodego księcia i spojrzał mu prosto w oczy.
- To, co robisz, jest bez sensu. To, co wy obaj robicie, jest bez sensu. Nie możecie cały czas przed sobą uciekać. Chciałeś prawdziwego i dorosłego życia, mój drogi książę? – oparł drugą rękę o skrzynię tuż obok głowy Marcusa, przez co niewielki dystans zmniejszył się jeszcze bardziej. - Teraz masz idealną okazję na pokazanie swojej dorosłości.
- A jeśli…
- Za dwa dni przypływamy do pierwszego portu. Możesz wysiąść i wrócić do tatusia albo zostać.
Alan wyprostował się i opuścił pospiesznie pomieszczenie, zostawiając za sobą milczącego Marcusa.