Przed burzą
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 07 2012 10:42:34
Opowiadanie jest dodatkiem do „Dzieci boga granic”. Bo poczułam potrzebę pokazania tego, czego w „Dzieciach” nie ma: seksu i miziania się postaci :P Na seks i na mizianie każdy w sumie zasługuje. Miłego czytania.
Powietrze pachniało ostro: błyskawicami i magią. Ciemne chmury kłębiły się nad Urhan, zmieniając jasny, letni dzień w ciemną noc. Ulice wyludniały się stopniowo, kupcy zwijali stragany: nikt nie chciał pozostawiać towaru na łaskę szalejącego żywiołu.
Grupka jeźdźców zbliżających się do miasta nie umknęła przed deszczem. Pierwsze krople uderzyły, gdy mijali bramę, niebo przecięła błyskawica. Po kilku chwilach zabrzmiał grom – burza zbliżała sie wielkimi krokami.
Jeźdźcy rozdzielili się przy rynku, każdy pośpiesznie udał się we własną stronę, wbijając pięty w końskie boki, by zdążyć przed największą ulewą. Mimo pośpiechu, dowódca dojechawszy do niewielkiego domku położonego w pobliżu kamiennej ściany dawnego kamieniołomu, ociekał już wodą, jego wierzchowiec zaś parskał niecierpliwie. Mężczyzna, ork masywnej budowy, o uszach pozbawionych płatków, zaciągnął zwierzę do stajni, pokrzykując donośnie na chłopaka opiekującego się końmi. Dzieciak odebrał wodze, właściciel konia zaś pośpieszył przez niewielki dziedziniec-ogródek w stronę domu.
Lecznicze i trujące rośliny, wyschnięte po kilku dniach upału, łapczywie piły deszczową wodę, wraz z nią pochłaniając zapewne magiczną energię, obecną w powietrzu podczas burzy. Woda ściekała po liściach, wsiąkała w ziemię, zmieniając ją w błoto. Mężczyzna musiał przeskakiwać nad kałużami, by dostać się do domu.
Wewnątrz pachniało świeżym drewnem i ziołami. Niedawno położono tu drewnianą podłogę: nie kosztowała mało, zwarzywszy na stepową okolicę Urhan. Miała jasny kolor i wciąż czuć było od niej żywicę, pośrodku pomieszczenia zaś ułożono kawałek miękko wyprawionej owczej skóry. Kamienne ściany pokrywały gęsto płaty skór i kobierce, upodabniając dom do jurty: do takiego bowiem domostwa przywykli mieszkańcy.
– Buty – odezwał się głos zza skórzanej kotary, oddzielającej to pomieszczenie od kolejnego. To zza niej do nozdrzy mężczyzny docierała słodko-gorzka woń gotujących się ziół.
Przybysz posłusznie ściągnął zabłocone obuwie, ustawił je przy wejściu. Z lubością poczuł pod bosymi stopami fakturę drewna, a po chwili także i owczego runa.
Z pewnym niecierpliwością wpatrywał się w skórzaną kotarę. Wiedział, że jeśli jest zaciągnięta, nie można przeszkadzać w tym, co dzieje się po drugiej stronie. Ale chciał, doprawdy, chciał. Dwa miesiące spędził patrolując coraz mniej spokojne pogranicze, dwa miesiące samotności i tęsknoty – za dożo, jak się okazało.
Ale osoba, za którą tęsknił, nie kwapiła się do powitań.
Usiadał na długiej ławie nakrytej kolejnym owczym runem. Przygarbiony, z dłońmi na rozsuniętych nogach, patrzył na kotarę z rosnącym gniewem.
– Na bogów – usłyszał w końcu. – Daj mi chwilę, doprawdy. Muszę tego pilnować.
Obowiązki. Przeklęte obowiązki.
– Zaczekam – mruknął.
Zza zasłony dobiegł śmiech.
– Mój Kekharcie, czuję się doceniony! Wiem, że tęskniłeś.
– Ano tęskniłem. Długo tobie tam jeszcze zejdzie, Takhir?
– Czekasz może, aż ja zdejmę z ciebie mokre ubranie, czy aż choroba przyjdzie? – spytał Takhir. W pracowni zadzwoniły mosiężne naczynia.
– Ty byś przynajmniej pokazał, że i ty tęskniłeś.
Zasłona poruszyła się i wyjrzał zza niej mężczyzna starszy od Kekharta, a przy tym wyższy, budowy smukłej jak na orka, o jak na orka nietypowo pociągłych rysach, z rudymi warkoczykami spływającymi na ramiona, z krótką rudą brodą okalającą podbródek. Takhir, Czarny Szaman, jego kochanek, który dla niego zmienił tryb życia na osiadły. „Czarownik spod Złotego Klifu” – tak mówiono o szamanie, który osiedlił się w słabo zabudowanej części miasta, założył tam ogródek z ziołami i prędko zyskał sobie sławę postaci ekscentrycznej i kontrowersyjnej. Wiedziano, że mieszka z nim inny mężczyzna, żołnierz, dowódca jednego z oddziałów. Urhańskie prawo karało „stosunki wbrew naturze” publicznym napiętnowaniem, ale mieszkańcy miasta zachowali część tradycji swoich stepowych przodków: w tym przekonanie, że szamanowi wolno postępować w sposób niewłaściwy dla innych i że szamanowi nie warto się narażać.
Jednak kiedy osiedlali się w mieście, obaj mieli wątpliwości. Kekhart kiedyś został ukarany za swoją naturę: generał Sahak darował mu piętno, lecz kazał wychłostać. Trudno powiedzieć, czy on, czy inna osoba z władz miasta nie zechciałaby powtórzyć tego wyczynu… Ale Takhir obiecał wtedy kochankowi, że nie pozwoli na to. Miał dosyć mocy, by zesłać na każdego winnego klątwę, ponadto chronił go nie kto inny, jak [], przedstawiciel księcia Urhan Rijesha. Jeśli zaś chodzi o podwładnych Kekharta, to ci poszliby za nim w ogień – może nie był najlepszym dowódcą na świecie, lecz ich przyjacielem i dzielił z nimi niegdyś los wygnańca bez własnego miejsca.
Więc żyli razem, wbrew wszelkim prawom, czasem wbrew sąsiadom, bo nie wszystkim podobało się żyć w pobliżu szamana, dodatkowo będącego w związku z osobą tej samej płci.
– Myślisz, że nie tęskniłem, mój Kekharcie? Zawsze tęskniłem, gdy się z tobą rozstawałem. Ale to tylko dwa miesiące… – Znów schował się za zasłoną, znów zadźwięczał mosiądz. – Mieliśmy dłuższe rozstania… Co się dzieje na lavijskim pograniczu?
Kekhart westchnął i począł ściągać brygantynę i kaftan. Materiał nasiąkł wodą, lakierowana skóra pozostała sucha.
– Zbóje, jak zawsze. Karaneskie hrabiątka próbujące sprowokować wojnę. Ludzcy łowcy niewolników… Do kopalń ich potrzebują… Żebyś ty Arthana widział: on by chętnie poszedł, te kopalnie zawalił…
– Kiedyś był niewolnikiem – powiedział szaman, wchodząc do głównego pomieszczenia. W dłoni trzymał kubek z polewanej gliny, wypełniony parującym płynem, pachnącym ziołami i miodem. – Proszę. Choroba w środku lata to najgorsze co może cię spotkać.
Żołnierz odebrał od niego kubek, gładząc przy okazji jego dłonie. Takhir uśmiechnął się i usiadł przy nim, opierając ramię o ramię, patrząc kochankowi w oczy.
– Tęskniłem – powiedział. – Wiesz, że tęskniłem, mój Kekharcie.
Przysunął twarz do twarzy Kekharta: czoło do czoła, policzek do policzka, nos do nosa, wargi do warg. Kekhart wyciągnął dłoń, wplatając palce w warkoczyki na głowie szamana, przytrzymując ją przy swojej. Jego język przesunął się po wargach i wystających kłach Takhira. Skóra szamana miała słodko-gorzki smak ziół, które musiały się w nią wgryźć przez te wszystkie lata.
Siedzieli tak długo, blisko siebie, położywszy sobie wzajemnie dłonie na ramionach, na plecach, przesuwając nimi pomału, ciesząc się bliskością, odzyskaną po kolejnej przerwie.
– Wypij – mruknął szaman, odrywając wargi od szyi kochanka, a jedną z dłoni dotykając stygnącego kubka. – I zdejmij te spodnie
Kekhart popatrzył mu wyzywająco w oczy..
– Ty mi je zdejmij.
– Mój Kekharcie… muszę dopilnować tych ziół… – Takhir westchnął, wstał niechętnie. – Idź na górę. Dołączę do ciebie. Obiecuję.
Żołnierz wstał i niezdarnym krokiem ruszył w stronę schodów na piętro. Czułe, choć oszczędne powitanie zaczęło budzić w nim pożądanie, a Takhir zachowywał się drażniąco. Nie, żeby nie miał tego w zwyczaju…
Deszcz uderzał w dach domu, w okiennice. Błyskawice przecinały niebo, gromy przetaczały się między chmurami: Reghar, bóg gromów, wojny i władzy przejeżdżał nad Urhan na swym rydwanie… Bóg wojny, wojny, która miała wkrótce wybuchnąć na nowo.
Było ciemno, niemal jak w nocy. Kekhart zapalił świece w niszy przy łóżku, ściągnął ubranie do końca i opadł na posłanie. Sienniki, skóry i derki ugięły się pod nim.
Skrzypnęły schody, skrzypnęły drzwi. Takhir wszedł do sypialni, spokojny jak zazwyczaj. Jego dłonie rozplatały wiązania ubrania: piękny widok, który Kekhartowi przywrócił siły.
– Ja to zrobię – rzekł żołnierz, wstając i wsuwając dłonie pod tunikę z miękkiej, wełnianej tkaniny. Ciało pod nią było ciepłe i szorstkie, poznaczone nierównościami skaryfikacji. Znajome: każdy mięsień, każdy kawałek skóry…
Dłonie powędrowały w górę, unosząc tunikę aż do ramion, zamarudziły na piersi, gdzie jeden z palców zatoczył łuk wokół czerwono-szarego sutka.
Szaman nie pozostał dłużny: tak, jak chwilę temu na dole, przysunął twarz do szyi kochanka, ocierając się o nią policzkiem, i ustami. Kekhart czując kły szorujące po swojej skórze, wydał z siebie gardłowy, wibrujący pomruk.
Niektórzy ludzie i ci spośród elfów, którym przychodzi do głowy to rozważać, mówią, że sama anatomia orków sugeruje ich upodobanie do gwałtownych, brutalnych wręcz zbliżeń. To nie do końca prawda, choć orkowie odznaczają się większą odpornością na ból, a wystające dolne kły sprawiają, że inną wartość przywiązują do pieszczot ustami. Są do nich jednak zdolni, tak, jak zdolni są do delikatności. Prawda jest taka, że wszystkie ludy zaspokajają swoje żądze w pośpiechu, ale gdy w grę wchodzą uczucia, bardziej cenią zwyczajną bliskość skóry ocierającej się o skórę. Kiedy zna się kogoś od wielu lat, jest się z nim od dawna i ciągle czuje się pożądanie, każdy rodzaj dotyku, każdy kawałek ciała okazuje się nagle tak samo ważny. I Kekhart odkrywał to na nowo – od tych niemal czterech już lat wspólnego życia w Urhan, stabilnego, zwyczajnego i spokojnego, nadającego nowy wymiar relacji z Takhirem.
A przecież żaden z nich nie myślał, że tak właśnie będzie to wyglądać. Za pierwszym razem Kekhart był młodzikiem ledwo po inicjacji, prawie dzieckiem jeszcze, zadziwionym, przerażonym i zafascynowanym własnymi skłonnościami. Czarny Szaman, który przyznał się do tych samych pragnień był dlań jedyną możliwością zaspokojenia żądz. Spotykali się przez kilka zimowych miesięcy, nie udając nawet, że jest między nimi coś więcej, niż tylko fizyczność – może jeszcze zalążek przyjaźni i ciekawość Kekharta. Szaman, który zjeździł cały step, wiedział wiele i widział wiele, którego sam wygląd i zachowanie zwiastowały odmienność, fascynował na wielu płaszczyznach. I Kekhart uległ tej fascynacji, upił się nią, stracił rozum…
***
Za pierwszym razem nie wiedział nawet, co robić. Siedzieli na posłaniu w jurcie, a Takhir cierpliwymi palcami rozsznurowywał kaftan Kekharta, wiercącego się niecierpliwie ze zdenerwowania. Co – zastanawiał się młody wojownik – robi się z mężczyzną? Wiedział, jak wygląda zbliżenie z kobietą, wśród koczowników sprawy płci nie stanowią dla nikogo zagadki. Och, chciał dotykać męskiego ciała, tego był pewien, czasem widywał wojowników z plemienia nago i nie mógł nie myśleć o położeniu dłoni na ich szerokich torsach, płaskich brzuchach twardych od konnej jazdy pośladkach i udach. O dotknięciu ich męskości – tak, jak dotykał swojej wieczorami, w samotności, zamykając oczy i marząc, by robiły to nie jego ręce, a cudze…
A teraz, mając przed sobą mężczyznę, który pragnął tak samo, nie wiedział, co z rękami zrobić. Wiedział tylko, że jego członek pulsuje niecierpliwie, domagając się uwolnienia i dotyku. A Takhir nie spieszył się, Takhir pomału zdejmował mu kaftan pomału przesuwał palcami po torsie, pomału, ale mocno.
I kiedy palce szamana dotknęły jego sutka, Kekhart nie wytrzymał, jęknął chrapliwie, napierając całym ciałem na starszego mężczyznę, chwytając jego nadgarstek i kładąc sobie dłoń na kroczu.
– Jesteś niecierpliwy, Kekharcie, synu Uzoga – skarcił go Takhir, ale wsunął palce za spodnie. Gorące, długie, palce, które prędko rozsznurowały spodnie i wyciągnęły nabrzmiały członek na wolność, powodując kolejny pomruk, głośniejszy, gwałtowniejszy.
I wszystko potoczyło się nader szybko, za szybko. Gorące palce szamana, jego zapach i bliskość sprawiły, że Kekhartowi na moment pociemniało w oczach. Ciało wygięło się w łuk, biodra szarpnęły gwałtownie pod dłonią Takhira. I już było po wszystkim. Młodzieniec z zażenowaniem spojrzał w dół, na dowód własnego braku doświadczenia.
Wtedy szaman położył mu dłoń na policzku, pogładził czule, uspokajająco.
– Spokojnie. Zawsze tak jest na początku. Nie przejmuj się tym, Kekharcie. Rozbierz się. Odpręż. Poszukam czegoś, czego zaraz będziemy potrzebować…
I wstał, równocześnie zrzucając długą szatę, którą miał na sobie tego dnia. Pod nią nosił tylko kawałek tkaniny owinięty wokół bioder, nie ukrywający niemal niczego. Kekhart zapatrzył się na szamana, gdy ten szedł przez jurtę ku stołowi wypełnionemu dziwnymi naczyniami, kawałkami kości i stertami ingrediencji. Patrzył na nogi, dłuższe i prostsze, niż u większości orków, choć wygięte od konnej jazdy. Na pośladki, wąskie biodra,, proste plecy, na które opadały rude warkoczyki. A gdy te plecy pochyliły się, a pośladki uniosły w górę, Kekhart zapragnął przywrzeć do nich całym sobą, poczuć skórę Takhira swoją skórą.
– Nada się – mruknął szaman, znajdując puzderko z laki, sprowadzone zapewne gdzieś ze wschodu. Położył je koło posłania, gdy na nim siadł. – Kekharcie – rzekł poważnie, ujmując rękę młodzieńca. – Chcesz mnie dotknąć?
– Chcę.
– To zrób to. Rób, na co masz ochotę – zachęcił, umieszczając dłoń Kekharta na swoim brzuchu.
Ciało unosiło się przy każdym oddechu, coraz szybszym, w miarę, jak Kekhart niezdarnie przesuwał dłońmi po skórze Takhira. Ciekawość zawiodła jego palce do pasa materiału na biodrach, kazała im znaleźć koniec tkaniny i odwinąć ją.
Od dawna zastanawiał się, jak wygląda szaman między nogami. Czarni Szamani czasem byli pozbawieni męskości, a Takhir twierdził, że „uczyniono go czymś między kobietą, a mężczyzną”. Kekhart zdawał sobie sprawę z tego, jak wygląda naga kobieta, ale umiał wyobrazić sobie kogoś, kto byłby „czymś pomiędzy”… Z tym wielką fascynacją przyglądał się temu, co odsłoniła przepaska.
Takhir miał włosy na podbrzuszu równie rude, jak na głowie. Jego członek podniósł się już trochę i twardniał coraz bardziej pod dotykiem kekhartowych palców. Nie różnił się niczym szczególnym od męskości innych, nie brakowało niczego ani jemu, ani jądrom… A jednak. Gdy szaman wydał z siebie głęboki pomruk, a członek podniósł się do końca, Kekhart zauważył bliznę na jego spodzie, tuż przy mosznie. Podłużne zagłębienie po paskudnym, ale precyzyjnym cięciu. Poczuł skurcz i cofnął dłoń, wystraszony okaleczeniem.
– Boisz się? – spytał Takhir chrapliwym głosem.
– To…
– Mój mistrz powiedział… Kekharcie, to nie boli. I nie szkodzi mi ani trochę – chwycił partnera za nadgarstek. – Dotknij. Nie bój się. To tylko blizna.
– Blizna na fiucie…
Takhir zaśmiał się chrapliwie.
– Działającym. Nie uciekaj, Kekharcie, synu Uzoga, skoro doprowadziłeś mnie do takiego stanu…
I Kekhart nie miał wielkiego wyjścia – palce szamana prowadziły jego palce, po członku, po jądrach i za nimi, gdzie młodzieniec ze zdziwieniem odkrył wrażliwy na dotyk punkt.
– Jak mało wiesz, Kekharcie – śmiał się Takhir. – Nauczę cię. Pokażę ci, co może sprawić przyjemność… mnie, tobie, każdemu innemu mężczyźnie, który dzieli nasze pragnienia…
Głos rwał mu się, ale podniecenie trwało długo i dużo czasu zajęło dłoniom Kekharta doprowadzenie go do spełnienia.
Dziwnie czuło się na dłoniach nie swoje, lecz cudze nasienie. Było w tym coś odrażającego, ale i fascynującego.
Kiedyś Kekhart widział kobietę klęczącą przed jednym z wojowników plemienia. Usta miała na poziomie jego krocza, palcami gładziła jego jądra, ustami zajmowała się członkiem. Kobiety nie czuły widać obrzydzenia czymś takim… Czy on powinien…? A jeśli nie czuł, czy był kobietą? Ale to Takhir był częściowo kobietą…
Spróbował to wyrazić. Nieskładnie, chaotycznie, nerwowo.
– Ty myślisz, Takhir, że coś takiego….?
Szaman przysunął się do niego, palcami wolno gładził mu tors.
– Jeden ze sposobów, Kekharcie. Jedna z dróg do rozkoszy. Jedna z wielu, bardzo wielu…
– A inne?
Znów poprowadził jego dłoń – na swoje pośladki i pomiędzy nie. Kekhart zadrżał. Czuł obrzydzenie zmieszane z fascynacją, czując, gdzie trafiają jego palce.
– Kobieta ma pochwę. Ale ten otwór ma każdy.
Brudne miejsce. Brudne z natury. Odrażające…
A dłoń Takhira powędrowała na pośladki Kekharta i dalej, głębiej, w to samo dokładnie miejsce. I Kekhart wydał z siebie nieoczekiwane syknięcie, kiedy jeden z palców szamana pokazał mu, że matka Ziemia miała niezwykłe poczucie humoru – ukrywać w takim miejscu tak niewiarygodnie wrażliwy punkt.
– Czujesz?
– T… Tak… – wydusił z siebie młody wojownik, poruszając biodrami i czując, jak członek znów wznosi mu się do pionu.
– Poszukaj tego samego… u mnie… Trochę… głębiej… teraz… – słowa szamana przeszły w gardłowy pomruk. – Ostrożniej… masz suche palce… weź puzderko…
Wewnątrz naczynka z laki Kekhart znalazł jakąś maść, tłustą i pachnącą ziołami. Oczywiście, nie miał pojęcia, po co, ale Takhir wyjaśnił mu prędko, udzielając kolejnych instrukcji. Cierpliwy, mimo własnego podniecenia, prowadził dalej i dalej.
Obecność jego ciała pod własnym, jego ciepło i faktura, jego zapach i uczucie, jak ciało zamyka się wokół męskości… Nie wyobrażał sobie czegoś takiego, nie sądził nawet, że było możliwe i że sprawia taką przyjemność.
***
Oczywiście nie popisał się wtedy szczególnie, ale Takhir był cierpliwym nauczycielem. Nie osądzał, nie szydził, jak nie raz szydzili mężczyźni z tych, którzy nie sprawdzili się przy kobiecie. To normalne, mówił, że początkowo coś się nie udaje. To nie powód do wstydu. Nie znasz własnego ciała, nie znasz mojego. Możesz je poznać.
A Kekhat poznawał, nie spodziewając się nawet, że nigdy nie będzie znał żadnego innego ciała, tak dobrze, jak takhirowe. Że kilka miesięcy upojenia zmieni całe jego życie, w ostatecznym rozrachunku przyprowadzając go do domu w Urhan, z burzą za oknami. Z tym samym, co przed laty mężczyzną w ramionach.
Obnażone ciało Takhira przywarło do niego, dłonie powędrowały po plecach, od krzyży do łopatek i na powrót w dół, drażniąc skórę paznokciami, przyciągając do siebie zaborczo, tak, że brzuchy obu mężczyzn przywarły do siebie. Kakhart czuł na szyi rozgrzany oddech, przyśpieszony ruch klatki piersiowej przy swoim ciele. Czarny Szaman, na co dzień opanowany tak, że można by podejrzewać go nawet o emocjonalny chłód, potrafił okazywać silne namiętności: rzadko tylko pozwalał sobie na to.
Kekahrt długo nie umiał tego zrozumieć, dopiero kilka lat stabilnego, wspólnego życia odkryło tajemnicę. Takhir, szaman żyjący zawsze poza, zawsze na granicy, też miał własne granice. Wybranie życia z kimś a nie w samotności, było przekroczeniem jednej z nich, porzucenie miejsca, które wyznaczała Takhirowi tradycja. Czasem w słowach szamana, gestach, postępowaniu, widać było, jak ciężkie to dla niego wyrzeczenie, jak wielki strach: przed konsekwencjami nałożonymi już nie przez społeczeństwo, a przez duchy.
Duchy mogłyby być zazdrosne o każdą miłość, jaką znalazłby sobie ich wybranek. Komuś, kto pożądanie kieruje w stronę własnej płci trudno znaleźć uczucie, łatwiej czysto fizyczne zbliżenia. Lęk paraliżuje, każe się dystansować, często brakuje słów, którymi można by nazwać taką miłość. Takhir poznał te słowa wcześniej, ale długo nie miał dość odwagi, by je wypowiedzieć. Nawet teraz mówił je rzadko, ale nie potrzebowali zbyt wielu słów. Sam fakt, że wracali do siebie tyle razy i że w końcu rzucili światu wyzwanie: to było wystarczające świadectwo tego, co ich łączyło. A Kekhart z zachowań zimnego, zdystansowanego szamana nauczył się czytać wystarczająco dobrze, by dostrzegać niuanse i uczucia kłębiące się pod maską niewzruszonej mądrości.
W momencie namiętności łatwiej było czytać: maska rozpływała się w tedy, twarz przybierała zupełnie inne wyrazy. Inaczej wyglądał Takhir w szamańskim transie, inaczej, gdy pozwalał opanować się pożądaniu. Czasem jedno łączyło się z drugim, ale wtedy w oczach alvablodet widać było obcość: ducha, który opanował jego ciało. Duchy też miały swoje potrzeby i nie wahały się ich zaspokajać, co początkowo wywoływało w Kekharcie uczucie dyskomfortu. Duchy potrafiły być nienasycone i zmuszały takhirowe ciało do rzeczy, których normalnie nie byłby w stanie wytrzymać żaden śmiertelnik. Kekhart, ofiara ich żądzy, też ledwo wytrzymywał.
Pamiętał, jak wyglądało to za pierwszym razem. Takhir ostrzegł go.
– To jedna z rzeczy, którą ryzykujesz, podróżując ze mną, mój Kekharcie. Duchy są zazdrosne, ale jeśli się z nimi tobą podzielę, spojrzą na ciebie przychylniej… Ale to może nie być przyjemne dla ciebie, więc sam zdecyduj, możesz trzymać się ode mnie z dala.
Kekhart był wtedy mody i ciekawy świata, także i duchów służących szamanowi. Został w pobliżu namiotu podczas rytuału i nie uciekł, kiedy Takhir stanął w drzwiach, spowity dymem i błękitną aurą, nagi, z członkiem twardym jak żelazo i nieobecnym wzrokiem.
Pasja, która wstąpiła w ciało szamana, podniecała. Podniecała siła, z jaką Kekhart został powalony na ziemię i przyszpilony, przygnieciony ciałem, które nieoczekiwanie stało się o wiele cięższe, niż zazwyczaj. Wszedł w niego gwałtownie, jakby swoją męskością chciał przybić go do ziemi, a Kekhart krzyknął z bólu, zaskoczenia i niepokojącej rozkoszy. Bolało, tak, bolało, bardziej niż kiedykolwiek, a przecież obaj nie raz byli agresywni podczas zbliżeń. Jednak duch, który opanował ciało Takhira nie przejmował się granicą, za którą ból przestaje być dodatkiem do przyjemności. Przekraczał ją tej nocy kilka razy i Kekhart próbował się wtedy wyrwać, uciec z żelaznych objęć. Krzyczał, aż zdarł sobie gardło, potem stracił przytomność, a gdy się obudził, czuł, że uda i pośladki ma lepkie od nasienia zmieszanego z krwią, na barkach i karku zaś – ślady głębokich ugryzień. Każdy krok sprawiał mu ból i Kekhart nie wiedział, co myśleć o tej sytuacji. Pamiętał, że krzyczał też z rozkoszy, że to co się stało sprawiło mu też przyjemność. Gdyby nie ta świadomość, może poczułby się ofiarą…
Wtedy po raz pierwszy chyba Takhir okazał mu prawdziwą czułość: przemywając skaleczenia, smarując maścią obolałe miejsca i dotykając też głowy i twarzy – przesuwając dłońmi po włosach, po policzkach… Może właśnie wtedy go pokochał: bo przecież powiedział kiedyś Kekhartowi, że kocha go za to, że Kekhart zdecydował się z nim zostać, nie uciekł, jak zazwyczaj uciekają Czarnym Szamanom potencjalni kochankowie, ani nie poddał się ze strachu.
A kiedy Kekhart zaczął go kochać? Nie wiedział. Dużo czasu zajęło mu zrozumienie własnych uczuć, nawet nazwanie ich, długo się wahał, czy słowo „miłość” pasuje, a wcześniej długo sądził, że cokolwiek ich połączyło, nie było miłością. Wiele lat, wiele rozstań i spotkań, lęk i pustka przy rozdzieleniu, radość przy spotkaniu: tak uświadomił sobie, że potrzebuje szamana, może bardziej, niż kogokolwiek innego. Potrzebuje go przy sobie, dla siebie, chce go zatrzymać. Czy to było miłością? Krucha równowaga, między pragnieniem zatrzymania drugiej osoby, a pozwolenia jej odejść tam, gdzie będzie szczęśliwa.
Czuł, jak ciało kochanka przywiera do niego – gorące, wilgotne od potu ociera się o jego skórę. Twardy członek przesuwał się po jego udzie, a potem zetknął się z jego własnym, co wywołało w Kekharcie głośny jęk. Nie sam dotyk – tak, on też – ale przede wszystkim świadomość bliskości Takhira.
Wsunął dłoń pomiędzy ich ciała, palcami objął oba penisy, złączając je ze sobą. Czuł w dłoni tak podobieństwo, jak i różnicę w ich kształtach: symetria i asymetria równocześnie.
Takhir nachylił się nad szyją kochanka, przytknął wargi do jego ucha.
– Chodź na posłanie – mruknął, ściskając dłonią biodro i pośladek kochanka, wbijając paznokcie w ciało.
Opadli ciężko na stertę skór i derek, naprzeciw siebie. Kekhart przysunął się do szamana, przerzucił obie nogi przez jego uda, znów zbliżając do siebie ich podbrzusza, choć teraz w wygodniejszej pozycji. Palce poczęły przesuwać się po zetkniętych członkach, szybko, gorączkowo. Takhir wydał z siebie jęk, sięgnął do torsu partnera, gładząc go wnętrzami dłoni i drapiąc paznokciami. Potrząsnął głową, pęk rudych warkoczyków posypał się mu na plecy. Był piękny, kiedy się zapominał, kiedy strużki potu spływały mu po ciemnoszarej skórze, sprawiając, że błyszczała w świetle pojedynczej świecy jak wypolerowany kamień.
Na zewnątrz trzasnęła błyskawica. Gdzieś blisko – aż wnętrze pokoju zalało zimne, biało-błękitne światło. W tym blasku Kekhart ujrzał, jak ciało jego kochanka nieruchomieje na chwile w ekstazie, jakby magiczne energia zawarta w gromie przeszyła go i przyśpieszyła spełnienie. Takhir trwał tak, przechylony w tył, z rozpostartymi nagle ramionami, otwartymi ustami, z których wyrywał się krzyk. Kekhart sam znieruchomiał, z dłonią wilgotną od nasienia partnera, wzrokiem utkwionym w gwałtowności jego orgazmu.
Szaman spojrzał na niego przytomniejszym wzrokiem, chwycił za ramiona i pociągnął ku sobie, przywarł ustami do jego obojczyka, by wgryźć się w niego – do krwi. Kekhart jęknął, gdy ból połączył się z przyjemnością i kiedy dłoń Takhira splotła się z jego własną, pieszcząc jego męskość, doprowadzając do własnego spełnienia.
Łapali oddechy, leżąc spleceni na miękkim posłaniu, mokrzy od potu i spermy. Za oknem szalała ulewa, błyskawice uderzały coraz dalej. Letnia burza przetoczyła się nad Urhan, ziemia wysuszona letnim upałem, chłonęła wodę, chłonęły ją przywiędłe rośliny.
KONIEC
Kraków, marzec 2012