Milczenie kruków 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 18 2012 09:58:07
Wiatr szeleścił w rozedrganych liściach topoli, a dzień przygasał niczym wypalona świeca, tląc się jeszcze ostatnim dogorywającym blaskiem. Przed parą wędrowców rozciągały się wciąż tylko pola i lasy rozpalone do czerwoności słoneczną łuną. Jeszcze tylko sekunda a mała iskierka na niebie zgaśnie zdeptana horyzontem.
- Do miasta jeszcze długa droga, odpocznijmy. – z pod czarnego kaptura zdało się słyszeć lekko ochrypły głos, który tylko odbił się echem w półmroku, nie napotykając na zainteresowanie „rozmówcy”. Zakapturzony mężczyzna tylko westchnął zrezygnowany i wzruszył ramionami. Cóż miał począć, jego mistrz był upartym człowiekiem, a póki on sam był skazany na jego obecność musiał z pokorą przyjmować na swe barki każdą zniewagę czy kaprys staruszka. I choć wędrowali już cały dzień nie wolno mu było narzekać na trudy czy liczne odciski na zbolałych i strudzonych stopach.
Jedyne co zastanawiało młodego ucznia to cel ich wyprawy, wiedział tylko tyle ze zmierzają do jednego z większych miast na obrębie całego archipelagu, reszta najwyraźniej była jakąś tajemnicą co wcale mu się nie podobało. Mistrz nigdy nie opuszczał młyna jeśli nie miał ku temu powodów porównywalnych z końcem świata czy innymi kataklizmami. Z drugiej jednak strony wyprawa była miłym oderwaniem od szarej codzienności i mozolnej pracy młynarza.
William, bo tak się zwał ów młody uczeń, już od berbecia wychowywał się pod okiem swego mentora. Szanował go i kochał jak własnego ojca, wybaczał mu najróżniejsze dziwactwa, gdyż jak na zwykłego młynarza, Roland wydawał się kryć w sobie jakąś tajemnice. Strzegł jej jednak niczym kamienna mogiła
i pomimo iż od lat mieszkali pod jednym dachem, William nic nie wiedział o swoim mistrzu.
- Tutaj zatrzymamy się na nocleg. - z rozmyślań wyrwał chłopaka cichy lecz stanowczy głos Rolanda. Wędrowcy wciąż znajdowali się daleko od celu
a wokoło nich nie było niczego prócz gęstniejących ciemności.
Czasem filozofia jaką kierował się mistrz była więcej niż niepojęta dla Williama, który teraz z grymasem spojrzał na mentora.
- Mogliśmy się zatrzymać dwie godziny temu… - mruknął siadając ciężko na wilgotną trawę, co zaowocowało kolejnym jękiem niezadowolenia. Roland bezszelestnie usadowił się obok i zignorował narzekania podopiecznego – Cicho! - położył palec na spierzchniętych wargach po czym ułożył się wygodnie na murawie i natychmiast zasnął, albo tylko udawał.
Kolejną rzeczą która dziwiła Williama od pewnego czasu, był fakt, iż odkąd sięgał pamięcią, mistrz zawsze wyglądał tak samo. Na oko nie można było mu dać więcej niż czterdziestu lat i nikt tak naprawdę nie wiedział ile w rzeczywistości wiosen posiadał. Pomimo tych iście szatańskich cech nie można było mu nie ufać, ani też zarzucić niczego niemoralnego, nie licząc tej niewyjaśnionej tułaczki nocą, bo przecież wiadome było ze dziś i tak do miasta nie dojdą.
Noc była spokojna, wiatr który wcześniej od czasu do czasu zaszczycał swą obecnością, zupełnie gdzieś zniknął a na jego miejsce przybyła tylko głucha cisza. Uczeń długo nie mógł zasnąć nękany różnorakimi rozmyślaniami lecz sen zmorzył w końcu i jego.

W dole, gdzieś pod nim rozciągało się ogromne miasto, było tak duże ze ledwo mógł dostrzec jego granice zwieńczone pokaźnym murem obronnym, który okalał je całe niczym kamienna wstęga, budząca respekt przed potencjalnym wrogiem. W mieście na pierwszy rzut oka panował swoisty architektoniczny chaos, masa drewnianych zabudowań, sieć błotnistych uliczek. William nawet mógł dostrzec mieszkańców krzątających się po tej błotnistej breji. Dopiero po jakimś czasie spostrzegł ze ulice zdały się być wyłożone wielkimi kamieniami bądź drewnianymi klocami, a gdy odwrócił głowę, jego oczom ukazał się urokliwy widok na bogatszą cześć miasta oraz rynek. Wspaniały rynek stanowiący serce każdego z miast, tutaj przedstawiał się okazale, wyłaniając się z tego całego mętliku uliczek i rysując prostokątnym kształtem. Jednak chłopak w ciąż był zbyt daleko by dostrzec szczegóły, wiedział tylko że miasto które się pod nim roztacza jest zapewne jednym
z ważniejszych, być może stolica? Nigdy nie był w stolicy, ba nigdy nie był
w żadnym z tak pokaźnych miast, jedynie co to kilka razy z mistrzem wybierał się w sprawach handlowych do pobliskich mieścin, przypominających chlewy.
Ale chwilę, dlaczego miasto znajdowało się pod nim?
W jednej sekundzie serce zatrzymało się w piersiach młodzieńca, zdał sobie sprawę ze wisi w powietrzu, a właściwie to leci, przecząc prawu grawitacji.
Z paniką zamachał rękoma. Nie on już nie posiadał rąk, miał za to parę czarnych opierzonych skrzydeł, które to pozwalały mu się unosić pod niebem. Niestety, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego iście niecodziennego faktu, poczuł jakąś dziwną przytłaczającą moc, która to zaczęła ciągnąć go ku dołowi. Spadał tak coraz szybciej i szybciej a plątaniny ulic przybliżały się doń raptownie. Teraz chłopak mógł widzieć ratusz, kościół oraz barbakany. Widział też wiele domów zamożniejszych obywateli, jednakże wszystko to zlało się nagle w jedną, wielką kolorową masę.
Spadł i znów oglądał wszystko z góry, tym razem widział siebie leżącego na środku placu rynkowego tuż przed ratuszem. Budynek był wysoki z licznymi wieżami ozdobnie zakończonymi. Niewielkie stopnie prowadziły do ogromnych rzeźbionych w nieznaną mu historie, drzwi. Dookoła tętniło życie, każdy spieszył się i szedł w swoją stronę, nikt nie zauważał ciała martwego kruka. Wiliam przyjrzał się uważniej, poturbowane upadkiem ciało, które uważał za swoje własne w istocie było ciałem ptaka. Z całych sił spróbował znaleźć się bliżej „ nieboszczyka”, chcąc się upewnić że to aby na pewno nie on sam, ale każdy ruch sprawiał mu trudność jakby jakaś niewidzialna siła pociągała za sznurki bawiąc się nim jak marionetką. W końcu dał za wygraną, wiedząc że ma na głowie większe zmartwienie, nie wiedział przecież gdzie jest, a skoro jest tu
i patrzy przed siebie to chyba logicznym jest ze martwe ciało czymkolwiek by nie było nie może być nim, chyba żeby do reszty postradał rozum.
- Przepraszam czcigodna - zwrócił się do jakiejś kobiety niosącej kosz pełen owoców - Czy mogła by mi czcigodna powiedzieć gdzie ja jestem? - ale niewiasta przeszła obok jak gdyby nigdy nic i utonęła w gęstwinie uliczek idąc w tylko sobie znanym kierunku. Sytuacja taka powtórzyła się kilkakrotnie, więc William dał za wygraną a niepokój w nim wzrastał.
Czyżby mnie nie widzieli? – Myślał sam niedowierzając temu co się działo, pokręcił głową gdyż kolejne absurdalne myśli napływały mu do głowy. Wtem poczuł ze coś szarpie go za rąbek płaszcza, odwrócił wzrok i ujrzał małą dziewczynkę.
- A więc jednak mnie widzisz dziecko? – zapytał uspokajając się i uśmiechając.
Mała pokiwała głową twierdząco - Niech pan ocali moją mamę - jej oczy były puste niby ślepe, spowite jakąś mgłą, wystraszone.
- A co jej się stało?
- Niech pan ocali moją mamę – mała dłoń ześlizgnęła się z płaszcza
- A gdzie mam jej szukać? – William wyciągnął rękę widząc jak dziecko się odsuwa i niknie w tłumie. – Zaczekaj! – tłum na rynku zrobił się jakby gęstszy, ludzie napływali z wszystkich uliczek, które niby sieć, połączone były z centralną częścią miasta. Przepychając się łokciami brnął przed siebie próbując dogonić dziewczynkę, ale ta oddalała się od niego z nienaturalną dla dziecka prędkością. Zaczął biec i biegł tak przed siebie mijając piętrowe kamienne domy należące do wyższych sfer społecznych, aż w oddali zobaczył jedną z bram do miasta. Poczuł ogromną ochotę uciec z tego przeklętego miejsca, lecz czym bardziej się starał i przyspieszał tym brama mocniej oddalała się i stawała nieosiągalna dla niego. Zatrzymał się wreszcie zziajany i zorientował, ze krajobraz dookoła zmienił się drastycznie, znów znajdował się wśród ciasnych bardzo zanieczyszczonych uliczek, stał w breji błota zmieszanego z czymś czego właściwie nie chciał wiedzieć czym jest, choć boleśnie się domyślał. Domy z kamiennych zmieniły się w drewniane. Świadczyć to mogło o tym że z pewnością znajdował się teraz w biedniejszej części miasta, a w dodatku przez nieuwagę zgubił z oczu bramę jak i osobliwą dziewczynkę.
Zrezygnowany młodzieniec ruszył więc powolnym krokiem na przód. Kątem oka spostrzegł nieopodal studnię co ucieszyło go niezmiernie bo od pewnego czasu czuł uciążliwe pragnienie.
Na zużytym, poprzecieranym sznurze, zamocowane było zbite z drewna, niezbyt szczelne wiadro. William zrzucił je do zionącego chłodem, czarnego wnętrza studni, wyczekując znajomego odgłosu uderzenia kubła o taflę wody, lecz takowy nie nastąpił. Chłopak czuł, że pragnienie w nim wzrasta, paląc od środka niby ogień. Studnia jak na złość była wyschnięta i dopiero teraz zauważył pod swoimi stopami martwe ciała zwierząt i ludzi, które rozkładały się zjadane przez małe wijące się robactwo i natrętne muchy, pokrywające zwłoki, czarną, ruchomą powłoką.
William pobladł, z gardła jego wyrwał się krzyk przerażenia, chłopak rzucił się w bezmyślną ucieczkę na przód, a pod nogami ścieliły mu się coraz to nowe ciała, niektóre jakby zdawały się łypać na niego z powygryzanych i na wpół zgniłych oczodołów i jakoby żywe wyciągały ku niemu niekompletne kończyny.
Krzyk Williama narastał, rozbrzmiewał teraz w całym mieście, kolory ponownie zaczęły zlewać się i kształtować w najdziwniejsze twory i nagle uderzyło go w oczy oślepiające światło.
Tuż przed nim znajdowała się twarz jego mistrza, patrzył na niego uważnie z cieniem troski w starych, lecz bystrych oczach, a William ciągle krzyczał.
- Co się stało? – zapytał spokojnie starszy młynarz. Chłopak rozglądał się niespokojnie na boki. Dookoła roztaczało się pole skąpane w porannym słońcu a na trawie migotały niczym szlachetne kamienie, pojedyncze krople rosy.
- A…. więc to był tylko sen? – zapytał, wciąż zalany zimnym potem, z trudem łapiąc oddech. Obrazy w jego głowie choć wciąż wyraźne i żywe powoli zaczęły niknąć w złocistych promieniach największej gwiazdy.
Mistrz tylko spojrzał ze zrozumieniem i pokiwał głową.
- Do miasta jeszcze dzień drogi, nabierz sił Williamie, będą ci potrzebne.
Chłopak przytaknął, ale wciąż nie ruszał się z miejsca. Dokąd prowadzi go mistrz? Co to za przeklęte miejsce?
Dzień upłynął spokojnie na nieustannym marszu, Roland jak zwykle mało mówił i nie chętnie udzielał odpowiedzi na stawiane mu pytania, na temat miasta do którego zmierzali. Słońce prażyło niemiłosiernie, dając się wędrowcom we znaki, tak że z radością zatrzymali się na długi postój przy niewielkim strumyku.
Dopiero późnym wieczorem na horyzoncie ukazały się masywne kamienne baszty, pokaźnej wschodniej bramy miasta, a tuż za nimi wędrowcy dostrzegli mury, most i niewielką fosę.
- Oto cel naszej wyprawy - mistrz wyciągnął kościstą, spracowaną dłoń przed siebie wskazując na majaczącą w dali stolicę i choć dookoła rozścielało się błękitne niebo nad miastem zdawały się zbierać burzowe chmury.
C.D.N