Przekleństwo krwi 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 11 2012 13:38:08
- Co to w ogóle zmieni? - Yavan patrzył ze złością na swoje palce, które po paru sekundach od zdjęcia z nich skórzanych rękawiczek, wyściełanych od środka białym futrem, zostały za-atakowane przez chłód. Siedzący naprzeciw niego Itral, jego starszy brat widząc to, szybko nałożył je z powrotem.
- Tak zadecydował ojciec, więc zaprzestań tego tematu w tej chwili - powiedział zdecydowa-nie lecz spokojnie patrząc przy tym w twarz młodszego mężczyzny.
- Po co mi ochrona?
- Yavan... wywodzisz się z królewskiego rodu, dlatego jest to konieczne - urwał Itral nie ma-jąc zamiaru dalej tego tłumaczyć. Zwrócił spojrzenie w stronę drewnianej okiennicy, na chwilę pochłaniając wzrokiem obraz uśpionego lasu, który pod grubą warstwą śniegu wydawał się wręcz martwy. Wrócił szybko myślami do Yavana i już obojętnie dodał: - W końcu zostałeś wyznaczony przez radę i ojca na spadkobierce ziem Krainy Niedźwiedziej...
- To niesprawiedliwe ! - przerwał mu młodszy, wbijając w niego niebieskie oczy. Parę rudych kosmyków wymsknęło się spod kaptura, który także od wewnątrz ocieplony był przyjemnym w dotyku futrem.
Twarz młodszego z braci charakteryzowała się delikatnymi rysami, które w obecnej chwili wyrażały smutek. Ta jedna chwila emocji, pozwalała dojrzeć w nim męskie cechy. Dużych oczu, lekko zadartego nosa i wydatnych ust mogła mu pozazdrościć niejedna kobieta z ziem niedźwiedzich, co niezmiernie go irytowało i było częstym powodem niezadowolenia. Będąc jeszcze dzieckiem bardziej przypominał małą, niewinną dziewczynkę. Sylwetka także mu nie pomagała - szczupła, z wąskimi ramionami i biodrami była jedną z cech, które odziedziczył po matce, a po ojcu jedynie charakter i determinację. Niekiedy na dworze żałowano narzeczonej, która miała być pisana młodemu spadkobiercy. Kandydatka pochodząca z surowych terenów północy, gdzie dominowała pora sucha, mogła okazać się kompletnym przeciwieństwem mężczyzny. W odróżnieniu od niego, jego starszy brat Itral miał więcej cech ludu niedźwiedzi, a tym samym ojca: hebanowe, przycięte do ramion włosy, wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone, jasno – niebieskie oczy. Nie odziedziczył jednak jego muskularnej sylwetki, tak charakterystycznej dla ludzi z tych ziem. Pod tym względem bardziej przypominał zmarłą matkę.
- To ty jesteś starszy! - nuta oburzenia wyrwała się z zaciśniętych nerwowo ust Yavana.
- Już o tym rozmawialiśmy.
- Ale to tobie należy się...
- Yavan! - Itral posłał mu pełne bólu spojrzenie. - Ojciec już dawno to ustalił. Zaprzestajemy rozmowy o tym.
- Wybacz - rudzielec ułożył głowę na kolanach brata, całkowicie odrzucając złość, która jesz-cze chwilę temu go ogarnęła.
Itral odetchnął z ulgą i dotknął jego włosów. Dawno pogodził się z decyzją ich rodzica, wie-dząc, że jest niemożliwe aby to on według prawa dziedziczył władzę. Powód był jeden i za-sadniczy. Choroba, która trawiła jego ciało oraz ducha, stawiała na drodze jego życia wiele pytań. A jednym z nich było czy jest w stanie pełnić tak ważną funkcję jaką miało by być kie-rowanie i zarządzanie ziemiami Krainy Niedźwiedziej. Nie, nie był by w stanie i stąd też de-cyzja ojca jak i zarówno jego zaufanych braci z innych kręgów, z których to składała się kra-ina. Chociaż może lepiej było by gdyby umarł? Gwałtownie poczuł ból w sercu i tym samym zaatakował go kaszel. Nieprzyjemne palenie w środku wypełniło mu wnętrzności. Yavan podniósł głowę z przerażeniem w oczach.
- Już dobrze... - szepnął odsuwając chustkę od ust. Szybko schował ją w połach płaszcza do-skonale wiedząc , że widniała na niej krew.
- Znajdę kogoś kto ci pomoże... - mruknął nagle jego brat. Spojrzał na niego nie wiedząc co rzec.- Zaopiekuję się tobą...
- Bracie umilknij.
- Obiecuję! - objął go mocno, przylegając do torsu Itrala. Ten przełknął z trudem ślinę. Posmak krwi był nieprzyjemny, ale przez tyle lat już przyzwyczaił się do tego. Mimo to ataki były coraz częstsze i silniejsze. Czasami marzył aby kolejny dzień był tym ostatnim, lecz jedna osoba trzymała go przy życiu. Yavan był nią, osobą tak mu życzliwą i oddaną. Z jednej strony nienawidził tego a z drugiej pragnął.
- Mój strażnik będzie mnie chronił. Ty nie musisz.
- Ale on cię nie przytuli i nie porozmawia od...
- Przestań. Nie potrzebuję litości. Odsuń się – Rudzielec wykonał rozkaz brata, a na jego twa-rzy widniał smutek. Czarne futro delikatnie układało się na jego drobnych ramionach. Pod brodą spięte było bogato zdobioną broszą, przedstawiającą łeb niedźwiedzia z otwartym py-skiem- herb królewskiej rodziny. Yavan dotknął idealnie zrobionych małych kłów zwierzęcia, przesuwając po nich z niechęcią.
- Nienawidzisz mnie? - szepnął.
Itral drgnął, słysząc to. Nigdy nie rozmawiał z bratem o więzi między nimi. Istniała ona, ale on nie chciał jej pogłębiać. Wiedział, że gdy odejdzie Yavan może poczuć się winny, bo w końcu tak wyczerpująco dążył do tego aby przedłużyć mu życie. Brunet odziany był mniej wytwornie w odniesieniu do brata. Pomimo tej samej pozycji w rodzinie, tuż po decyzji ojca kto zostanie następcą, nawet odzienie zostało dopasowane do tej zmiany. Złotawy haft przy-ozdabiał skórzaną kamizelkę Yavana. Między wijącymi się nićmi zostały doszyte drobne ka-myki. Reszta była idealnie dopasowana, ale z powodu mrozu ukryta pod grubym płaszczem. Itral przesunął jednak spojrzeniem po niebieskich liniach, okalających czoło przyszłego wład-cy. Wychodziły spod włosów, tuż nad brwiami, rozdzielając się i lekko zakręcając. Defini-tywny znak, kto będzie w przyszłości rządzić Niedźwiedzią Krainą. Tatuaż, który także po-siadał obecny król, a który został wpisany w ich tradycję od początku istnienia kraju. Kró-lewski Tatuaż, wykonywany rytualnie przez Mistrza Tatuażu. Pełen bólu, łez, ale i dumy oraz szczęścia poddanych, że ród nie zaginie. Itral pamiętał czerwoną twarz brata, na której wy-raźnie malowało się cierpienie i strach. On sam odczuwał to ze zdwojoną siłą - krew wręcz zalewała go emocjami brata. Na szczęście rany szybko się zagoiły, a spod warstwy bandaży ukazał się piękny, królewski wzór.
- Nienawiść niszczy ludzi. Czy dostrzegasz ją we mnie? - odszepną nie chcąc aby Yavan po-myślał, że zignorował jego pytanie.
- Nie rozumiem.
Ich rozmowa została przerwana gdy powóz nagle się zatrzymał. Drzwiczki otworzyły się wpuszczając do środka niemiły chłód z zewnątrz, mimo że przez okna cały czas wpadało zi-mowe powietrze. Mężczyzna odziany w typowy żołnierski mundur z narzuconym na niego grubym płaszczem, uśmiechnął się do nich oszczędnie. Yavan widząc go, od razu zapomniał o wcześniejszej rozmowie. Dowódca ich straży wywoływał w nim niezwykle przyjemne emocje. Wiedział jednak , że nie może się z tym zdradzić gdyż mogłoby się to źle skończyć dla mężczyzny. Krąg wilka, z którego ten pochodził i którego barwy nosił czyli fiolet, jak reszta kręgów patrzyła raczej mało przychylnie na tego typu relacje, chociaż nie były one potępiane.
- Turanie, czy coś się stało? - spytał, próbując nie wpatrywać się w jego zaczerwienioną od mrozu twarz, na której to, na lewym policzku widniała głęboka blizna, przecinająca całą jego powierzchnię. Nie wzbudzała w nim złych emocji, a wręcz odwrotnie była znakiem odwagi, której dopuścił się dowódca na jednym z polowań.
- Jesteśmy na miejscu, panie - przemówił głębokim głosem. - Moi żołnierze zaraz rozbiją namiot, ale do tego czasu proszę pozostać tutaj.
- Dobrze. Możesz odejść.
Dowódca skłonił się i z powrotem zamknął drzwiczki. Yavan westchnął, zaciskając dłonie na futrze. Itral doskonale znał całą sytuacje ,z jego brata można było czytać jak z otwartej księgi. Chłopak męczył się ze swoimi emocjami, ale nigdy nie wspomniał mu o tym co czuje. Gdy dojdzie do ich zaprzysiężenia ze strażnikami, obaj nie będą potrzebować jakiejkolwiek straży, czyli dowódca Turan zostanie przydzielony komuś innemu. Spojrzał na rudzielca i wydało mu się, że myśli o tym samym, bo jego twarz wyrażała smutek.

* * *

Wiatr niezmiennie wypełniał ich głowy nieznośnym hukiem od paru dni. Zdawało im się, że gdy ucichnie oni nadal będą odczuwać jego obecność, chociażby poprzez przenikliwy chłód, który wręcz zagnieździł się w ich ciałach.
- Widzę góry Błękitu - krzyknął Luai w stronę towarzysza. Przystanął aby tamten go dogonił. Gruby płaszcz ze zwierzęcych skór szczelnie chronił ich ciała, a kaptur twarze przed mrozem.
- Jeszcze parę kroków i będziemy na miejscu - dodał gdy oboje zrównali się i szli ramię w ramię.
- Mam nadzieje, że ugoszczą nas jak przystało na panów z wyższych sfer - mruknął Nuvath czując zbierające się w nim zmęczenie. Miecz oraz cały jego dobytek zaczynał mu naprawdę ciążyć.
- Nie spodziewaj się atłasów i złota dopóki nie przejdziemy przez zaprzysiężenie ze swoimi panami - starszy mężczyzna spojrzał na las przed nimi, a dalej wyłaniające się z niego, potężne i piękne szczyty gór Błękitu. Między lasem, a górami znajdowała się dolina - tam właśnie mieli spotkać się z synami niedźwiedziej krainy, którym mieli służyć do końca swojego życia.
- Przestań prorokować. W końcu nas wybrali do ochrony tych dzieciaków. Najlepsi z najlep-szych i mają zamiar nas traktować jak psy? - nuta złości wplotła się w głos Nuvatha.
- Nie przywiązuj bracie wagi do rzeczy zbędnych. Cenić mamy to czym nas obdarowano czyli służbą i ochroną życia osób, z którymi będziemy związani krwią, serce i duszą. Już zapomnia-łeś nauk mistrza?
- Samo to co im ofiarujemy powinno nakazać im aby traktowa...
- Nuvath! - Luai zatrzymał go gwałtownie szarpnięciem za ramię. - Wiesz co czeka nasze du-szę za to plugastwo, które spływa z twych ust?!
- Nie w moim zamyślę aby kalać prawa, które nam mistrz wpajał, lecz uważam...
- Zamilknij! Jeśli w twym sercu jest odrobina zwątpienia, najlepiej będzie jak już teraz odej-dziesz - Luai poważnie patrzył w zielone oczy towarzysza, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Czerwień włosów silnie kontrastowała z szarością futra , w który był to przyodziany. Obliczę jednak przyciągało najbardziej wzrok, zwłaszcza barwa skóry od czoła do nasady no-sa, gdzie była wręcz czarna .Tuż przy dolnych powiekach cienką linią przechodziła w czer-wień. Dalej skóra nabierała już identycznego odcienia jak u większości istot zamieszkujących te ziemie. Pierwszy raz gdy Nuvath go poznał, uznał jego osobę za wielce niebezpieczną. Po-znawszy go jednak przez tyle lat w murach Zakonu Mgieł, nie zawahałby się dziś oddać za niego życia. On sam jako drugi strażnik także odznaczał się niespotykanym na tych terenach wyglądem. Białe włosy po bokach ścięte do skóry, zaś z tyłu upięte za pomocą rzemienia w długi, cienki warkocz. Ciemno- srebrne znaki, kształtem przypominające grot strzały, od brwi ozdabiały jego oczy. Skierowane były ostrzem w dół i nachodziły aż na policzki; w środku znajdowały się jasno-zielone oczy, które hipnotyzowały. Teraz jednak to wzrok jego towarzy-sza zajął się żywą iskrą złości. - Jeśli ceremonia nie powiedzie się, zginiesz i ja także! Bo za swoją nic nie wartą śmiercią pociągniesz i swojego pana. Nauki w zamku niczego cię nie na-uczyły skoro po opuszczeniu jego murów już chcesz zmieniać to, do czego cię stworzono. Nasz mistrz może bez przeszkód opuścić ten świat. Ponieważ, jak doskonale wiesz, sam po-wiedział, że jego wysiłek jest nic nie wart, tak samo życie, gdy chociaż jeden z uczniów zej-dzie z danej mu ścieżki.
Zamilkł, przez chwilę jeszcze patrząc na młodszego mężczyznę; jego spojrzenie paliło. Nuvath odwrócił wzrok, żałując wcześniej wypowiedzianych słów. Przed oczami ujrzał twarz mistrza i poczuł ból w sercu.
- Luai, bracie...wybacz... - uniósł wzrok patrząc na oddalającego się towarzysza. Ruszył za nim wolno.
- Zanim skalasz usta i myśli, przypomnij sobie słowa mistrza i przysięgę. Czy pospolite i nic nie znaczące słowa pragnienia, są w stanie nadać ci sens?
- Błędy są nauką - Nuvath opadł na kolana i zaczął szeptać słowa modlitwy do własnej duszy aby mu przebaczyła plugastwo, które omal nie zabrukało jej jestestwa. Gdy skończył zauważył cień uśmiechu na twarzy towarzysza, który podszedł do niego. Luai wyciągnął dłoń w jego stronę aby pomóc mu wstać.
- Dziękuje ci, bracie.
- Niech twa dusza zapamięta tą chwile zwątpienia. To cenna lekcja.
Nuvath kiwnął głową i ruszyli ponownie przez śnieg w stronę doliny. W pewnym momencie Luai zatrzymał się gwałtownie. Zsunął kaptur. Na jego krwiste włosy spadł puch białego śniegu. Nuvath zamarł, doskonale wiedząc co jego towarzysz czyni. Miał jednak nadzieję, że było to nadaremne.
- Wyczuwam... krew.. - szepnął mężczyzna otwierając oczy. Po chwili zamknął je ponownie i wsłuchał się w wiatr. Od razu do jego nozdrzy dotarł dobrze znany mu zapach krwi. Wszyst-kie jego nerwy zadrżały, a serce przyspieszyło gdy zrozumiał, że owa woń dociera z doliny.
- Coś się stało..
- Ktoś ich zaatakował?
- Całkiem możliwe i nie są to tutejsi rabusie; ta krew ma inny zapach...

* * *

Pierwsze ślady zobaczyli już na samych skraju polany. Z daleka dostrzegli też dwa powozy- ogień wolno pożerał drewnianą konstrukcję. Teren dookoła nie przedstawiał pocieszającego widoku. Najwidoczniej przybyli za późno. Ciała, zapewne gwardzistów królewskich były wszędzie widoczne. Między zabitymi kręciła się spora grupa dziwnie ubranych mężczyzn. Strażnicy nie widzieli ich wcześniej. Musieli pochodzić z północy, ale co robili tak daleko od swoich krain ? Posturą przypominali istoty z gór, zwaliste, z krótkimi nogami. Najdziwniejsze było to iż tuż przy twarzach mieli umieszczone różnego kształtu metalowe szkielety. Kończyły się przeważnie ostrym zakończeniem. Jeden z mężczyzn odziany w długi karmazynowy płaszcz wykrzykiwał coś do reszty. Jego żelazna maska, otulała prawie całą jego twarz, uka-zując tylko część oczodołu i warg. Tuż obok niego stała wysoka kobieta, odziana w farbowane na purpurę futro. Więcej szczegółów nie dało się dostrzec.
- Nie widzę niedźwiedzich synów - mruknął Nuvat chowając się za powalony, ośnieżony pień.- Co czynimy, bracie?
- Postać w karmazynie może być ich dowódcą. Widziałem też masę śladów ciągnących się w stronę gór. Musieli wysłać drugą grupę, pewnie w poszukiwaniu uciekinierów. Tam się skie-rujemy, ale nie będziemy ich atakować. Chyba, że będzie to konieczne więc nie szukaj zwady bracie.
- Możemy się zabawić, a ty stawiasz jakieś warunki - młodszy mężczyzna westchnął ciężko.
- Chyba nie chcesz aby nasz zakon miał nowych wrogów? - Luai posłał mu krytyczne spoj-rzenie, ściągając przy tym gniewnie brwi.
- W zasadzie już ma skoro zaatakowali powóz naszych przyszłych panów.
Luai posłał mu zirytowane spojrzenie.
- Jeśli faktycznie chcą ich zgładzić... muszą przyjąć naszą karę - powiedział powoli, już widząc cień uśmiechu na twarzy przyjaciela. - Pamiętaj, tylko gdy będzie zagrożone życie niedźwiedzich synów, a ty będziesz całkowicie pewien.
- Przysięgam - Nuvat pogładził rękojeść miecza. Na myśl o dobyciu go i poczuciu więzi z nim aż nim wstrząsnęło.
- Opanowanie oczyszcza myśli. Wtedy nie jesteś w stanie popełnić błędu.
- Pamiętam. Jak zostaniemy tu jeszcze chwilę twoje rady na nic się nie zdadzą.
- W końcu mówisz jasno - cicho odeszli od wcześniejszego miejsca i ruszyli w stronę gór. Te-ren od razu zrobił się kamienisty i śliski, musieli uważać aby nie zdradzić swojej obecności. Poruszali się wyżej niż ślady, za którymi podążali. Śnieg przestał padać i tym samym mieli też widok na to, co dzieje się dalej. Zatrzymali się gdy drogę przecięły im pozostałości po niedawnym zejściu lawiny; śnieg całkowicie zasypał przejście. Ślady którymi się kierowali, wyraźnie rozdzielały się od tego momentu i urwały się nagle tuż przy zboczu. Spadek był niewielki, ale na tyle stromy aby upadek z niego przyniósł śmierć nieuważnemu wędrowcy. Znaki obecności istot były widoczne i tam, wchodzące bardziej w teren poniżej.
- Mam nadzieję, że to któryś z tych plugawych barbarzyńców spadł - mruknął Nuvath, dosko-nale odczytując, że kogoś spotkał taki los .
- Ślady są świeże. Rozdzielimy się.. - Luai wyciągnął z cholewki długi sztylet. - Jak coś za-uważysz czekaj na mnie.
- Dobrze, ale jeśli sytuacja będzie wymagać szybkiej akcji to wkraczam.
- Pamiętaj, że razem mamy większe szanse.
- Wiem - Nuvath patrzył przez chwilę jak mężczyzna wolno schodzi niżej po czym ruszył da-lej.


* * *

Biel śniegu męczyła jego oczy, a ostry blask padających promieni oślepiał. Obrócił głowę i w tym samym momencie gwałtownie się zatrzymał. Na ziemi leżała zgarbiona sylwetka jego brata. Szybko cofnął się i znalazł się tuż obok niego. Czerwień rudawych włosów, złapana w długie, kręcone kosmyki, teraz poprzeplatana drobinkami śniegu, spłynęła spod skórzanego kaptura.
- Ciężko mi... - dosłyszał szept, a jasno-niebieskie oczy spoczęły na jego zmartwionej twarzy.
- Wstawaj, zaraz nas dogonią – odparł Itral, a strach w jego głosie wypełniony był też złością. Yavan posłał mu drobny uśmiech, ale po policzkach spłynęły łzy, przedzierając się przez za-rumieniony policzek.
- To nie ma sensu...
Ku jego zaskoczeniu Itral chwycił jego dłonie i podniósł. Całe ciało miał przeraźliwie zimne, wręcz nienaturalnie.
- Nie rób tego! - rudowłosy szarpnął się, tym samym odsuwając się od starszego brata. - To cię zabije..
- Bardzo bym chciał - rzucił tamten kwaśno, wytężając wzrok w stronę drogi, którą udało im się przebyć. Gruba warstwa białego puchu otulała cały krajobraz dokoła nich. Szara i chro-powata powierzchnia skał brutalnie wybijała się ostrymi szczytami w stronę nieba, odcinając od chłodnego wiatru tę część doliny. Ślady pozostawione przez nich, wyraźnie rysowały się na tle jasnej połaci śniegu, niczym ciemna wstęga.
- Itral...nie! - krzyknął Yavan. Starszy brat zamknął oczy i nawet mocny uścisk rudzielca nie wyrwał go z zadumy w jaką częściowo się wprowadzał. Ogarniał go strach, że wszystko pój-dzie na marne. Nigdy nie robił tego z tak dużą powierzchnią naturalnej materii. Będąc młod-szym, razem z bratem płatali figle zrzucając śnieg z wież, wprost na ludzi przechadzających się pod murami. Teraz jednak była to cała połać śniegu, ciężka jak skała i martwa dla jego zmysłów. Narzucił sobie jednak spokój, nie miał innego wyjścia, inaczej ich los będzie tra-giczny. Obraz terenu nadal jarzył mu się w umyśle, tak samo żywy i piękny. Głos wołający jego imię został gwałtownie zepchnięty poza świadomość. Iskrzący się w porannym słońcu śnieg, wypełnił mu uszy. Ostra krawędź bieli, zraniła czubek języka. W ustach pojawił się me-taliczny smak, wywołując kolejną falę obrazów dźwięków i smaków. Nie pozwolił aby wy-rwało go to ze skupienia, chociaż czuł spływającą cienką nicią krew z brody. Cisza, której nakazał zapaść się w sobie, omal go nie powaliła. Skupił całą energię na niej i na bieli, ota-czającej cały jego umysł. Był pewny, że czeka na ruch spoza całą wieczność, ale w końcu uszy wypełnił mu huk. Jakby same niebiosa otworzyły się, uderzając w śnieg leżący na skałach i spychając go w dół. Tym samym z ust Itrala wydobył się krzyk, niczym zimna dłoń wyrywając go z poprzedniego stanu. Spadająca lawina przysłoniła mu oczy, zdążył się jednak obrócić i mocno objąć brata, chroniąc go przed nią.
Dopiero po chwili gdy huk ustał, doszedł go płacz Yavana. Zapłakaną twarz wtuliła w jego pierś.
- Musimy iść... - zdołał wykrztusić starszy brat, nieporuszony jego stanem, ale bardziej z po-wodu zmęczenia jakie go nagle ogarnęło.
- Nie... nie rób tak... - głos rudzielca pełen był strachu i bólu. Zmarznięte dłonie zacisnął na połach jego już przemoczonego płaszcza.
- Jeśli dobrze pójdzie to ich zatrzyma albo uwierzą, że pod tym śniegiem...khm! - ostry ból niespodziewanie wypełnił płuca Itrala, nie dając skończyć zdania. Yavan szybko chwycił go, nie pozwalając upaść. Ciemny strumyczek krwi, ponownie spłynął z ust Itrala. - Musimy...iść...
- Jak?! - teraz to młodszego brata wypełniła złość, cała ta sytuacja go przerażała. Kto chciał ich zabić i dlaczego? Powstrzymując kolejną falę rozpaczy, z trudem wytarł krew z ust brata. Wstrząsnął nim dreszcz gdy na ułamek sekundy dostrzegł szkarłatny blask w jego oczach. Złudzenie jednak szybko zniknęło, gdy ten się podźwignął.
- Gdzie chcesz uciekać!?
Itral nie odpowiedział, nawet nie dostrzegł bólu w oczach Yavana z tego powodu. Chwycił brutalnie jego zmarzniętą dłoń i pociągnął za sobą, odnajdując w sobie nagle siły. Przełknął ślinę z krwią, doskonale wiedząc, że to go nie zabije. W tej chwili miał ochotę zaśmiać się śmierci w twarz. Yavan umilkł, jakby czerpiąc zdecydowanie od brata i próbując za nim na-dążyć. Na pewno miał jakiś plan, w to nie wątpił!