Zapomniane Imris 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 04 2012 11:11:21
Notka odautorska: Tekst, który tu widzicie, jest prawdziwym zabytkiem archeologicznym ;) Powstawał w latach 2005-2006 lub jeszcze wcześniej. Pisałam go wspólnie z moją ówczesną korespondentką Gally Black. Tytuł jest nadany wtórnie – oryginalnie ta perła literatury wabiła się „Brak tytułu” ;3 Tekst przesyłałyśmy sobie razem z listami na starej, wysłużonej dyskietce – żadna z nas nie miała wtedy dostępu do internetu, co pokazuje tylko, z jak bardzo archaiczną rzeczą macie do czynienia ;) Można krytykować śmiało, ale z szacunkiem należnym zabytkowi archeologicznemu ;)
1. Tam, gdzie nawet niebo czerwone od krwi było
Ludzie z Imris sporo przeszli. A to rolnika pogryzły sztuczną szczęką zwłoki prababki pokątnie wskrzeszone przez jakiegoś nawiedzonego nekromantę na nie mniej nawiedzonym cmentarzu. A to widły uciekały ze stodoły, bo się okazało, że ktoś w rodzinie jest obdarzony Mocą. A to dzieciaki przyniosły do domu nakrapiane, ładne jajko, dzięki któremu potem strzecha płonęła jak rzeki w Piekle, bo wykluł się mały feniks.
Drowy – czarne elfy, mordowały swoich leśnych pobratymców i na odwrót. Wampiry zabijały ludzi, ludzie wbijali w wampiry kołki. Smoki niszczyły wioski, szewcy podstawiali smokom zatrute owce. Wilkołaki zagryzały bydło, a bydło... hmm, biedne bydło nie miało w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia.
Tak, ludzie z Imris naprawdę dużo przeszli i nic nie wskazywało na to, żeby driady przestały strzelać z łuków do drwali, jednorożce zaczęły się ukazywać, jak kiedyś, przebiegając lasem przez mgłę, a widząc szybującego smoka nikt nie myślał, czy zdąży dobiec do wiadra z wodą, by ewentualnie ugasić podpalone obejście. Ludzie z Imris zwykli byli mówić, że jeśli pojawią się tu jeszcze demony i anioły, niewątpliwie rozpocznie się koniec świata. Ludzie z Imris mylili się. Ale tylko w drugiej części zdania.
* * *
Niewątpliwe rozpoczęcie się końca świata ludzi z Imris przedzierało się przez wysokie krzaki. Miało włosy barwy ognia, związane wysoko czarną wstążką. Najwyraźniej rozpoczęcie się końca świata nie życzyło sobie, żeby jeżyny mu je rozczesywały. Nie posiadało żadnych rogów, co rekompensowało sobie tatuażem czerwonego smoka, który eksponował kły w rozwartej paszczy na jednym policzku, potem przesuwał się przez nos na drugi policzek i spływał po szyi w dół. Można by oczywiście uznać, że ciągnął się aż do dużego palca prawej nogi, gdyby nie rozpięta, czarna koszula, pod którą, na lewej piersi, smok zwijał ogon w spiralę i ewidentnie się kończył.
Rozpoczęcie się końca świata było demonem i nazywało się Nirishee. Miało, poza wspomnianą koszulą, czarne spodnie wpuszczone w wysokie, wiązane buty z miękkiej skóry. Za sobą wlokło długi, czarny płaszcz, zupełnie zbyteczny z perspektywy kolejnego gorącego dnia (co wróżyło też niezwykłą łatwopalność słomianych dachów chat w Imris). Na jego ramieniu spało stworzenie pełniące funkcję towarzysza na szlaku i zwierzątka naramiennego. Istotka wyglądała jak cętkowany kotek z dużymi uszami oraz wielkimi, zielonymi ślepkami, czego na razie nikt, oprócz Nirishee nie wiedział, jak również tego, że zwierzaczek nazywał się Saffaim i był w posiadaniu wyjątkowo ostrych pazurków i ząbków.
Czerwone oczy demona o wąskich szparkach źrenic spoczęły na kolejnej zmurszałej czaszce. Leżała pod drzewem, w gęstwinie roślin. Z oczodołów i miejsc po wybitych kłach wyrastały trawy i leśne kwiatuszki. Na środku czoła, pomiędzy dwoma skręconymi rogami, odpoczywała tłusta biedronka.
Nirishee nie schylił się, ale jego oczy wyraźnie posmutniały. Czyżby od wojny z aniołami upłynęło tyle lat? Czaszka demona odczuwała upływ czasu, stała się bardzo krucha, byle dotyk mógłby obrócić ją w kupkę prochu.
- Tutaj odbyła się największa bitwa – szepnął Nirishee.
Saffaim otworzył ślepka i rozejrzał się. Wokoło był las, nieprzebyty, prastary, zdawało się, że odwieczny. Demon pogładził dłonią chropowatą korę wielkiego, rozłożystego drzewa. Ile musiało minąć lat, żeby z przywianego Bóg wie skąd ziarenka, na polu pełnym trupów, broni i krwawego błota, wyrósł ten wspaniały dąb? Potrząsnął głową. Ruszył dalej, nie przejmując się jeżynami, które chyba bardzo chciały, żeby został i dotrzymał im towarzystwa, bo uparcie chwytały za każdy skrawek tkaniny.
Wyszedł w miejsce, gdzie promienie słońca wreszcie przedzierały się przez liście i spływały jasnymi kaskadami na ziemię. Paprocie ocierały się o jego nogi, drzewa szumiały mu nad głową, ptaki śpiewały wesoło. Wybiegł z puszczy.
Przed nim rozciągało się Imris. Tutaj było serce bitwy. Nagle ujrzał dwie ścierające się ze sobą armie – anielską i piekielną; ryk bestii; szczęk oręża; uderzenia miotanych zaklęć; dziki galop koni, tych szkieletowych, tych płonących, tych żywych; furkot skrzydeł; krew; bojowe okrzyki pomieszane z agonalnymi jękami umierających... Ale wystarczyło, żeby zamrugał oczami. Znów patrzył na spokojną osadę niedużych chałupek, małych uliczek, łąk, na których pasły się zwierzęta, na bawiące się dzieci, pracujących ludzi.
Zmrużył oczy.
Imris... Imris czerwone od przelanej krwi. Imris zasypane martwymi ciałami. Imris, ty się nigdy nie pozbędziesz swojego piętna. Anioły i demony wciąż będą tu wracać. Możesz tylko na nas czekać. Możesz tylko nasłuchiwać szumu naszych skrzydeł, Imris.
* * *
Nirishee nie mógł, a przynajmniej nie powinien wiedzieć, że druga część owego „końca świata” właśnie zbliżała się do Imris z powietrza. Być może gdyby to wiedział, zastanowiłby się dwa razy nad wyprawą w te strony, bo – jak łatwo się domyślić – łącząc dwie połówki końca świata niewątpliwie otrzyma się cały koniec świata. Lub wcale by się nie zastanawiał. Zapewne tylko sam Nirishee mógł to wiedzieć.
Gdyby jednak decyzja ta przypadła w udziale zbliżającemu się końcowi, to on najchętniej w ogóle by się do Imris nie zbliżał. Tak się składało, że miał na głowie tysiąc innych problemów, niż mała wiocha, w której znachorki zatruwają wodę w studniach, wrzucając do niej martwe kury, a wójt próbuje przywołać Szatana. Właściwie było mu obojętne, co się stanie z Imris.
Tyle, że sprawa wyglądała poważnie. Większość spraw zaczynających się w małych wiochach kończy się bardzo poważnie. Element zaskoczenia, ma się rozumieć.
A Imris nie było zwykłą wioską.
* * *
Wszystko zaczęło się dwa dni wcześniej. Akzariel właśnie rozsiadł się wygodnie w fotelu, racząc się herbatą (podaną w chińskiej porcelanie, oczywiście) i rozmyślając o zwykłych błahostkach, takich jak życie śmiertelników w tym centrum cywilizowanego świata, gdy usłyszał Metatrona. Chyba żadna w miarę normalna istota słysząc Metatrona nie zachowałaby się tak spokojnie jak Akzariel. Co prawda wylał herbatę, plamiąc obicie fotela, ale to akurat był w tym momencie najmniejszy z jego problemów.
- Akzarielu! – rozległ się głos Metatrona. Akzariel niepewnie wstał i delikatnie położył porcelanową filiżankę na podłodze.
- Metatronie? Czemu zawdzięczam twoją wizytę? – zapytał po chwili, rozglądając się. Metatron nie raczył się zmaterializować, a mówienie do ściany nie było ulubionym zajęciem anioła.
- Mamy dla ciebie zadanie, Akzarielu.
- Pięknie – westchnął - To miło, że przypomnieliście sobie o moim istnieniu.
- Zważaj na słowa, aniele – ostrzegł Metatron. Ciche mruknięcie towarzyszyło zatrzęsieniu się ścian wiekowej kamienicy. – Nie będziemy tracić na pouczanie ciebie naszego cennego czasu. My wydajemy polecenia, ty je wykonujesz.
- Tak jest – mruknął niechętnie Akzariel.
Gdyby Metatron był zmaterializowany, zapewne uśmiechnąłby się pod nosem.
- Polecenie brzmi: udaj się do Imris.
- Do Imris? – to zaskoczyło anioła.
- Tak, do Imris, miejsca Czwartej Wielkiej Bitwy. Zaniepokoiły nas anomalia tam występujące. Chcemy, abyś sprawdził, co się tam dzieje.
* * *
Dobre sobie, pomyślał Akzariel, szybując po błękitnym niebie. Jasną koszulę wydymał mu na piersiach wiatr. Zdążył się już odzwyczaić od typowych anielskich szat i nawet nauczył się chodzić w spodniach już jakieś pięćdziesiąt lat temu. Zabawnie by to wyglądało, gdyby ubrał damską spódnicę.
Teraz jednak nie było mu do śmiechu. Miał dziwne i bardzo niemiłe wrażenie, że góra wcale nie wysyła go do Imris, aby zbadał sprawę, ale jako zwykłego kozła ofiarnego. Wcale by się nie zdziwił, gdyby Metatron, Głos Boga, powiedział mu prosto w twarz „ Wiesz, Akzarielciu, tam się dzieje coś złego, a my potrzebujemy jakiegoś osła, który się w to wpakuje.” Akzariel nie był pewien, czy nie wykracza to poza jego „ryzyko zawodowe”. Co prawda swego czasu był całkiem niezłym poskramiaczem demonów i sił zła, ale to było dawno, i jedyne, co zostało jako pamiątka z tamtego okresu to amulety przeciwko złu, z wyrytym na odwrocie jego imieniem. Teraz nudził się niemiłosiernie, a wiadomo, że nie ma nic gorszego niż nudna nieskończoność. Stwierdził, że może jednak trochę ruchu mu się przyda.
Poza tym sprawa nawet go zaintrygowała. Wcale nie dlatego, że miał na uwadze dobro „poczciwych mieszkańców Imris” (może właśnie przez to nie był ciut bardziej użytecznym aniołem? Dobro ludzkie aż tak bardzo go nie obchodziło) i wcale nie dlatego, że był zainteresowany, dlaczego w Imris źle się dzieje. Było oczywiste, że w miejscu, w którym onegdaj starły się tak potężne siły, tak przeciwstawne energie, pokój był niemożliwy. Pola Imris były aż brzemienne od niesamowitej energii promieniującej z murszejących czaszek i połamanych kości.
Powodem było to, że Akzariel walczył w bitwie na Polach Imris.
* * *
Złożył skrzydła i poszybował w dół. Zatrzymał się dopiero kilka stóp nad drzewami. Rozejrzał się niepewnie, po czym przysiadł na gałęzi i zupełnie schował skrzydła. Tak dawno nie latał, że od razu poczuł ból szybko rozchodzący się w łopatkach.
Dzień był jasny, pogodny i piękny. Przez chwilę siedział jeszcze na gałęzi, przywołując wspomnienia z lotu – szelest piór, szum wiatru w uszach. Słońce przepływało przez liście dębu, tworząc na jego koszuli mozaikę ze światła i cieni. Anioł nagle zdał sobie sprawę, że chociaż dla takiej chwili opłacało się przybyć do Imris. Zwinnie zeskoczył z gałęzi i zaczął gwizdać. Wyszedł z lasu.
Na łące bawiły się dzieci. Obok, łaciate krowy muczały łagodnie. Na samym skraju złocistego pola pszenicy anioł przykucnął w trawie. Zamknął oczy i leciutko marszcząc czoło dotknął dłońmi ziemi.
Było to dawno, ale obrazy powróciły, tak rzeczywiste, jakby działo się to zaledwie przed chwilą. Niebo nad polami było ciężkie od burzowych chmur. Dwie potężnie armie stanęły naprzeciw siebie. Gabriel, w złocistej zbroi i z ognistym mieczem w dłoni stał przed nimi, pewny swego, promieniujący mocą. Po drugiej stronie Baal Zebub wydawał komendy głosem tysięcy roi much. Gdy starli się ze sobą, błyskawice przecięły gęste powietrze. Akzariel walczył w pierwszych szeregach. Starł się w walce z demonami, dzierżąc miecz, pewny swego, pewny zwycięstwa. Niebiańskie hordy były tak pewne zwycięstwa...
Anioł oderwał dłonie od Wszechwiedzącej Matki Ziemi i zaśmiał się perliście. Los sobie z nich zakpił – ciągle nie rozstrzygnięto, kto wygrał tamtą bitwę, przyjęto wiec, że był to remis. Zginęło wielu aniołów – ale także wiele demonów. Sam Akzariel zabił niejedno dziecko Lilith tamtego dnia. Pola Imris już do końca będą nosić to krwawe piętno. Piętno dnia, który najprawdopodobniej zmienił całe jego dzieje, a płynące nieopodal strumienie zamienił w rzeki krwi poległych. Anioł nie zapomniał widoku zmasakrowanych zwłok pobratymców, ale dla niego było to osobiste zwycięstwo – ponieważ przeżył. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia.
Zmrużył oczy. Tak, nie wszyscy...
Odpędził od siebie ponure wspomnienia i ruszył przez pola w kierunku wioski. Wyraźnie czuć było brak pozytywnej energii w otoczeniu. Wtem anioł poczuł coś jeszcze. Paskudne uczucie, niewróżące nic dobrego. Rozejrzał się uważnie i wydawało mu się, że całkiem niedaleko, wśród drzew mignęła ludzka sylwetka, najwyraźniej rudowłosa.
* * *
Saffaim otworzył ślepka, porażając szmaragdowym blaskiem swoich oczu nawet soczyście zielone paprocie. Miauknął. Wielka szkoda, że Nirishee nigdy nie znalazł dość czasu, by nauczyć się rozumieć skomplikowany język swojego kotka. Saffaim powiedział: „Mógłbyś zainwestować chociaż w jakiś słownik, debilu. Próbuję ci właśnie powiedzieć, że coś tu jest, bardzo blisko i przygląda nam się”. To niezwykłe, ile ludzkich słów mieściło się w jednym kocim dźwięku.
Zwierzak zeskoczył na ziemię i zniknął. Biorąc pod uwagę jego kieszonkowe rozmiary i wyjątkowo wybujałe paprocie, nie należało to do najtrudniejszych zadań.
- Saffaim! Saffaim, wracaj! – zawołał bez przekonania Nirishee, pewny, że kociak jest już jakieś kilkadziesiąt metrów dalej.
Rozwój ewolucyjno-intelektualny w Imris zatrzymał się w czasach średniowiecza. Ludzie niekoniecznie chcieli wiedzieć, że jacyś inni ludzie pływają łodziami, do których niepotrzebne są wiosła, nie piorą swoich rzeczy ręcznie w rzece, giną w wypadkach samochodowych, a nawet latają na księżyc. Ludzie z Imris nie musieli wierzyć w smoki, elfy, wilkołaki, Świętego Mikołaja i wróżkę, która zabiera dzieciom mleczne zęby, a zostawia w zamian pieniądze. Ludzie z Imris po prostu wiedzieli, że to wszystko naprawdę istnieje.
Mniej więcej z tego powodu nikogo nie zdziwił mały, cętkowany kotek z dużymi, trójkątnymi uszami, puchatym ogonkiem i niemożliwie zielonymi oczami, który nagle pojawił się na dachu oberży.
* * *
Nirishee nie miał zadatków na jasnowidza. Gdyby miał, na pewno uciekłby z Imris, zanim do niego wszedł. Niestety, nieszczęścia chadzają parami głównie koło demonów, którym nie chciało się spożytkować małego kawałka swojej nieskończonej egzystencji na naukę wróżenia z kuli albo postawienia sobie Tarota.
Życie Imris płynęło spokojnie. Wypełniało je muczenie krów, wesoły śmiech dzieci, uderzenia motyk w ziemię i gdakanie kur. Myśli mieszkańców krążyły głównie wokół zagadnień typu: „Dlaczego pszenica nie chce rosnąć?” albo „Ciekawe, kiedy będzie przelatywał następny smok” i raczej z tej orbity nie wypadały. Ludzie z Imris nie zadawali sobie pytań rodem filozoficznych, na które odpowiedź trwałaby dłużej niż dwie sekundy, przy czym zawierałaby trudne wyrazy, na przykład „egzystencja”, „molekuła” bądź „pierwiastek”. Istniały tylko rzeczy, które można zobaczyć, powąchać, zjeść albo wziąć w rękę (albo które umieją podpalić chałupę).
Ludzie z Imris nie uznawali bogów i nie mieli o ich wyglądzie zewnętrznym żadnego pojęcia. Gdyby mieli kogoś wskazać na ewentualne bóstwo do czczenia – Demon był w ich uznaniu odpowiednio obcy i dziwny, by móc objąć to zaszczytne stanowisko. Tylko ślepiec przegapiłby jego ogniście czerwone włosy i tatuaż smoka. Jedynie złowrogo rozwarta paszcza jaszczura i gromy, które pękami ciskał z oczu demon przekonywały ludzi, że dłuższe gapienie się na przechodnia jest prawdopodobnie najkrótszą drogą na pobliski cmentarz.
Niestety, kiedy Saffaim chciał przepaść jak kamień w wodę, nawet najlepszy radar nie byłby w stanie go odnaleźć.
* * *
Akzariel poczuł, że jest obserwowany. Rozejrzał się niespokojnie, ale jego oczy natrafiły jedynie na śpiącego psa, kury pochłonięte szukaniem w ziemi robaków i kozę, z namysłem przeżuwającą kępę trawy. Wzdrygnął się.
Posiadał zmysł, który naprawdę czuł. Coś wewnątrz niego wyraźnie dawało mu do zrozumienia – jest bacznie obserwowany, ale przez kogoś, kto w sensie metafizycznym nie ma oczu.
* * *
Nirishee znalazł silnie promieniujące miejsce. Przykucnął. Zapewne nikt nie zdawał sobie sprawy, że za kuźnią, obok tylnego wejścia do karczmy, można odszukać coś lepszego niż kreci kopiec i upuszczoną przypadkiem drobną monetę. Demon zaczął rozgrzebywać ziemię.
Jego palce dotknęły gładkiej powierzchni. Nirishee z tym większym zapałem zabrał się za odkopywanie znaleziska. Wkrótce jego czerwonym oczom ukazała się pęknięta czaszka. Anielska. Niżej kilka kręgów, złamany obojczyk, zgruchotane ramię, resztki czegoś, co za dawnych lat chyba było mieczem, elementy hełmu i kolczugi.
Podniósł łańcuszek. Rdza odważyła się nadeżreć go w kilku miejscach. Nirishee spojrzał na malutki medalionik. Przedstawiał krzyżyk i śliczną różyczkę, umieszczoną w złączeniu jego ramion.
Wtedy jakaś wyższa siła zdecydowała się ukarać nazbyt wścibskiego demona.
W samym wnętrzu czarnej duszy Nirishee odezwał się głos. Był niematerialny, nie został uformowany w krtani i wypuszczony na drgania powietrza, nigdy nie zaistniał w rzeczywistości. Demon gwałtownie odwrócił się, zaciskając pięść na znalezionym wisiorku. Głos, który rozległ się bezpośrednio w jego wnętrzu, wyobrażał końskie rżenie.
Na wzgórzu stał konny upiór. Nirishee nie mógł jednoznacznie stwierdzić, co go zabiło (rozłupana czaszka, bełty wystające z piesi czy raczej odrąbana lewa noga). Widmowemu, białemu pegazowi najwyraźniej wcale nie przeszkadzała strzała, przeszywająca na wylot jego szyję, ponieważ w duszy demona załomotały potężne kopyta, a wierzchowiec parsknął gniewnie. Dawny, bitewny wiatr uniósł poszarpane, splamione krwią szaty upiora, okrywające zniszczone uzbrojenie. Duch zaryczał wściekle, oszałamiając na moment Nirishee okultystycznymi decybelami, po czym ze wzniesionym, ułamanym mieczem, pognał nieżywego pegaza w dół.
Demon dokładnie widział zbliżającą się zjawę. Po chwili rozpoznał na jej szyi medalion, który teraz spoczywał w jego zaciśniętej dłoni. Automatycznie odrzucił tę myśl w kąt swojego umysłu, jako chwilowo zbędną i ani trochę niepolepszającą jego beznadziejnej sytuacji. Nie miał gdzie uciec. Został przyparty do ściany. Tę właśnie chwilę, nazywaną częstokroć „w ostatniej chwili”, wybrał sobie niezidentyfikowany obiekt, by odepchnąć Nirishee, tuż sprzed pordzewiałego ostrza.
- O kur... – zaczął demon, kiedy uderzył głową w solidne koryto z wodą, ustawione tam na pewno naumyślnie.
Dalsze wydarzenia przesłoniła mu mroczna kurtyna omdlenia, więc nie mając nic do powiedzenia w tej kwestii – Nirishee stracił przytomność.
* * *
Akzariel odzwyczajał się przeklinać. To jednak były okoliczności wyjątkowe. Anioł pozwolił sobie na kilka słów rozpoczynających się melodyjną głoską „k”.
Chciał się wykazać. Udowodnić samemu sobie, że może być trochę lepszym aniołem. Pomógł starowince wydoić krowę i jak na razie obie żyją. Wskazał miejscowemu pijaczynie oberżę i jak na razie budynek się trzyma. Ale oczywiście do trzech razy sztuka.
Pamiętał tylko, że zobaczył niesamowicie wkurzonego upiora. Z dobroci serca chciał ocalić jakiegoś biednego mieszkańca Imris, który przypadkiem zakłócił spokój widma. Niestety, Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. Akzariel pochylił się nad nieprzytomnym Nirishee. Ostrożnie dotknął go koniuszkiem palca. Gdyby iskra elektryczna miała kolor, ta byłaby czarna. Gdyby miała zapach, ta pachniałaby piekielną siarką. A gdyby nawet udało jej się mieć smak, ta smakowałaby jak arszenik z domieszką jadu kobry.
- No pięknie. – anioł uśmiechnął się gorzko. – To stuprocentowy demon. Jeszcze tego mi brakowało...
Wtedy jego wzrok zatrzymał się na wisiorku. Serce Akzariela przez parę sekund rozważało możliwość zawału. Natychmiast przypomniał sobie, do kogo należał medalion. Tylko jeden anioł nosił krzyżyk z różą w spojeniu ramion.
Anioł potrząsnął głową i trzy razy powtórzył „nie” w duchu, po czym zaczął się usilnie zastanawiać, dlaczego to go zawsze spotyka. Westchnął i stwierdził, że chyba nie ma już nic do stracenia. Ale najpierw – musiał się zająć demonem. W końcu nie byłoby najrozsądniejszym posunięciem zostawiać go za stodołą, przy wiadrze z wodą. Budząc się, rozgniewany i obolały, mógłby komuś przypadkowo zrobić krzywdę. Chcąc, nie chcąc, Akzariel bez trudu podniósł demona do góry, rozwinął skrzydła, i – zauważony tylko przez jakąś starowinkę – odleciał.
* * *
Gdy Nirishee się obudził, czuł się gorzej niż źle. Poczuł, że krew spływa mu do głowy. Dosłownie i w przenośni. W przenośni – bo naprawdę się zdenerwował. A dosłownie – bo rzeczywiście zwisał do góry nogami.
Z natury demony są przyzwyczajone do budzenia się w złych warunkach. Trudno powiedzieć, żeby Piekło było bardzo komfortowym miejscem. Ale jednak każdy może poczuć się źle, gdy budzi się zwisając głową w dół z powyginanego drzewa rosnącego na jakimś – prawie pionowym – zboczu.
Nic więc dziwnego, że Nirishee poczuł się źle. Byłoby pięknie, gdyby jeszcze nie był związany srebrzystym sznurem. Westchnął ciężko i zakołysał się lekko. Ból głowy był niemal nie do zniesienia. Sięgnął dłonią do stopy i zza cholewy buta wyciągnął nóż z okraszoną runami rękojeścią. Szybkim ruchem przeciął więzy, równocześnie łapiąc dłonią gałąź. Zupełnie zrezygnowany chwycił nóż w zęby i wdrapał się na drzewo. W tym momencie jego największym zmartwieniem było nie tylko to, że siedzi na drzewie w jakimś dziwnym miejscu, ale także to, że Saffaima nie ma nigdzie w zasięgu wzroku – choć to, w jego obecnym położeniu za bardzo go nie zaskakiwało.
* * *
Akzariel delikatnie pogładził stworzonko po głowie. Siedział w zamyśleniu na ławce przed karczmą. Słońce lekko grzało, chyląc się ku zachodowi. Delikatne promienie lekko różowiły końcówki jasnych włosów anioła. W pobliżu nie było nikogo. Irmis pustoszało, ludzie znikali w domach. W nocy to pewnie dopiero jatka się zaczyna, pomyślał. Bardzo się zdziwił, gdy zabawne, przypominające kota stworzonko postanowiło mu towarzyszyć w rozmyślaniach.
Oczywiście Akzariel nie był głupi. A przynajmniej nie był aż tak głupi, żeby nie zdawać sobie sprawy, że to, co siedzi mu na kolanach to towarzysz tego sympatycznego demona, którego ulokował w miejscu rodem z kreskówek Warner Bros. Choć z drugiej strony, tamto zbocze nie było aż tak daleko, aby demon nie mógł szybko wrócić. Anioł uśmiechnął się pod nosem i aż przeszedł go dreszcz podniecenia. Z radością pomyślał, że zabawa dopiero się zaczyna, a już zrobiło się ciekawie. Na samym początku pojawia się martwy anioł, demon – ofiara losu i jego całkiem sympatyczny futrzak. Chyba jednak będzie musiał podziękować Metatronowi, że wysłał go w to miejsce. Od razu przypomniały mu się lata świetności. Głównie dlatego nie zabił demona. Żeby nie psuć zabawy na samym początku. Swoją drogą, ciekawe było, czegóż tenże szukał w Irmis. Zabicie go na miejscu nie przyniosłoby Akzarielowi żadnej odpowiedzi. W każdym razie – było 1:0 dla Nieba.
Anioł miał na pewno trochę więcej rozumu, albo raczej szczęścia, niż Nirishee. Rozumiał bowiem – przynajmniej częściowo – mowę Saffaima. Na tyle „częściowo”, żeby wiedzieć, że to małe śmieszne coś nazywa się Saffaim i nie ma w tej chwili nic więcej do powiedzenia. Ach, i jeszcze to, że nie ma zamiaru bez ostrzeżenia rzucić mu się na twarz. Zresztą, to było teraz jego najmniejsze zmartwienie.
A to głównie dlatego, że największe zmartwienie znalazło się właśnie w polu widzenia. Akzariel mógł się pocieszyć jedynie tym, że demon idzie zdecydowanie chwiejnym krokiem. Bo długi miecz z rękojeścią zdobioną w motywy węży, bogato nakrapianą wściekle czerwonymi rubinami nie dawał zbyt dużych szans na przeżycie. Dodatkowo wstążeczki różowawych, półprzezroczystych run, oplatających głownię poruszającymi się spiralami z pewnością były obietnicą ciekawych zjawisk magicznych przy zetknięciu z ciałem anioła.
Saffaim odskoczył na bok. Trzeba mieć samobójcze zapędy, żeby spokojnie siedzieć pomiędzy nieuzbrojonym aniołem i doprowadzonym do furii demonem, wyposażonym w niewątpliwie niebezpieczny, magiczny miecz. Odległość pomiędzy Akzarielem i Nirishee stopniowo się zmniejszała. Wkrótce stali naprzeciw siebie, akurat na długość wyciągniętego miecza. Demon najwyraźniej o tym wiedział, ponieważ uniósł migoczące bladym światłem run ostrze do ataku.
Akzarielowi udało się cofnąć przed opadającą ze złowieszczym świstem głownią. Miecz rozciął ławkę, jakby solidne dębowe drewno nabrało nagle właściwości kostki masła. Anioł nie miał czasu zastanawiać się, jak ostrze poradziłoby sobie z jego kośćmi i wnętrznościami, bo – całkiem słusznie – zamiast prowadzić filozoficzne rozmyślania, wolał uciekać przed mieczem, który aktualnie bardzo sprawnie siekał powietrze w plastry. Nagle usłyszał świst metalu i głębokie brzęczenie wirujących w spiralach run zdecydowanie zbyt blisko swojego ucha. Głownia, nie natrafiając na żaden opór, ścięła kosmyk jasnych włosów (zanim anioł nie odskoczył w bok, zdążył podziękować Stwórcy, że na piaszczystą drogę Imris opadły wolno jego włosy, a nie ucho). Kilka nanosekund wystarczyłoby na rozwinięcie skrzydeł i wzbicie się w powietrze. Akzariel wybił się mocno, pragnąc wprowadzić plan w życie, kiedy pod jego nogami zaplątała się pusta butelka po piwie. Ponieważ na Ziemi panują bezlitosne zasady fizyki, anioł potknął się. Próba utrzymania równowagi zakończyła się klęską, w związku z czym Akzariel musiał upaść. I to był upadek jego życia. Tak w każdym razie pomyślał, gdy Nirishee błyskawicznie przygwoździł go do ziemi.
- Oderżnę łeb. Wypatroszę. Rzucę psom do żarcia. Cholerny... Cholerny... anioł...
Rękojeść wyślizgnęła się z dłoni demona. Na szczęście opadające w trawę ostrze postanowiło nie zahaczać o Akzariela, który leżał bliżej, niżby sobie tego sam życzył. Nirishee pociemniało w oczach, oparł ręce na ziemi po obu stronach głowy anioła, żeby nie upaść.
Akzariel czuł krople krwi, które bezczelnie skapywały mu na policzek. Nie potrzebował wnikliwych obserwacji i badań, żeby zrozumieć, że demon jest w znacznie gorszym stanie, niż się na początku wydawało. Rana niechlubnie zdobyta za karczmą, częściowo już zakrzepnięta na wietrze podczas dyndania głową w dół, teraz musiała otworzyć się na nowo w reakcji na zbyt gwałtowne ruchy. Krew przestała kapać. Zmieniła taktykę na płynięcie cienką, szkarłatną strużką. Akzariel nazbyt dobrze czuł jej ciepło i nieprzyjemny, żelazisty zapach.
- Głupi... anioł... – wycharczał Nirishee.
Osunął się na bok, skutecznie przygniatając prawe ramię Akzariela. Anioł wygrzebał się spod bezwładnego ciała. Krew spłynęła mu z policzka po szyi.
- Nie wyobrażaj sobie, demonie – mruknął, podnosząc Nirishee. – Możesz nawet nie myśleć, że pozwolę ci tak tu zdechnąć. Za powieszenie cię na drzewie jesteśmy kwita, bo odciąłeś mi pasemko włosów. Ale za odpowiednie dowartościowanie mnie przed zemdleniem jeszcze ci się odpłacę. – spojrzał na nieprzytomnego demona, po czym podniósł magiczny miecz. – Tylko spróbuj umrzeć, piekielny pomiocie. – rozłożył skrzydła, wleciał najciszej jak się dało do wolnego pokoju w oberży, zapalił światło, położył Nirishee na łóżku. – Musimy wyrównać rachunki. Słyszysz? Nie umieraj.
Anioł nie lubił prowadzić monologów. Liczył tylko na to, że jakaś cząstka jaźni demona usłyszy jego słowa i postanowi wrócić. Akzariela nawet nie zdziwiło to, że na szafce już siedzi Saffaim, jakby na nich czekał w tym pokoju, i z zaciekawieniem obserwuje proces przemywania krwawiącej rany, a następnie zakładania bandaży, które leżały na blacie tuż obok niego.
* * *
Akzariel obracał w palcach łańcuszek. Popatrzył z namysłem na różę w spojeniu ramion krzyża. Medalion należał do Mordada – anioła śmierci magów. Akzariel znał go osobiście, przyjaźnili się, a potem Mordad zginął w Czwartej Wielkiej Bitwie. Nikt nie znalazł jego ciała.
A więc to było powodem niepokojów w Imris. Wokoło grasowały stada widmowych duchów zabitych aniołów i demonów. Tych, których ciała nadal leżą w ziemi, zamiast być zabrane i pochowane.
„Chcą odejść.” odezwał się Saffaim, wskakując Akzarielowi na kolana.
- Musi ich być mnóstwo – odparł anioł, wciąż wpatrując się w krzyżyk.
„Owszem. Uwierz mi jednak, że to nie jest twój największy problem.”
- Co masz na myśli? – zapytał podejrzliwie Akzariel.
„Odesłać ducha demona potrafi jedynie anioł. A ducha anioła może odesłać tylko demon.” Saffaim wyszczerzył kiełki w kocim uśmiechu. „Od teraz ty i Nirishee musicie ze sobą współpracować.”
- Czy ty i Metatron nie jesteście aby jakimiś wspólnikami? – mruknął z przekąsem, ale kotek odpowiedział tylko przekornym uśmiechem.
* * *
Nirishee uniósł nieco powieki, żeby zaraz stwierdzić, że nie było warto. Akzariel zapamiętale uderzał młotkiem w oporny gwóźdź, który za nic na świecie nie chciał się wbić w ścianę. Demon wyczuł roztoczoną w pokoju Aurę Ciszy – zaklęcie tłumiące wszelkie odgłosy (gospodarz oberży żądał nieprzyzwoicie wysokich cen za wynajem pokoi, dlatego Akzariel wolał nie zdradzić się ze swoją obecnością).
- Czego tak walisz? – Nirishee posłał aniołowi gniewne spojrzenie.
- Ooo, śpiąca królewna się obudziła. – Akzariel uśmiechnął się złośliwie. – A teraz lepiej przygotuj się na złe wiadomości. Już wiem, co się tu dzieje.
- Niesamowite...
Akzariel powiesił na gwoździu tabliczkę. Pionowa linia oddzielała od siebie ich imiona. Pod „Nirishee” widniały dwie kreski, pod „Akzarielem” jedna.
- Co to niby ma być? – zapytał demon, studiując uważnie podejrzaną tabliczkę.
- Lista rachunków do wyrównania. To jest moje, za powieszenie cię na tamtym wzgórzu. A to twoje, za obcięcie mi włosów – anioł pokazał nierówny, krótki kosmyk. – i za zwymyślanie mnie.
Nirishee wziął od niego kawałek kredy i dorysował kreskę przy jego imieniu. Potem podszedł do lusterka. Zaczął odwijać bandaż.
- I teraz jesteśmy kwita – odparł w odpowiedzi na pytające spojrzenie anioła. – Śpiewać w chórach anielskich powinieneś i małe serduszka ze skrzydełkami paść na chmurkach, a nie opatrunki robić. Teraz możemy zrobić „pa pa” i rozejść się w dwie różne strony.
- Nie, nie możemy.
- Dlaczego?
- Dlatego, że...
Opowieść Akazriela była długa. Na końcu, kiedy anioł przedstawił już wszystkie przerażająco rozsądne argumenty, pokrótce opisał sytuację i udowodnił swoje racje, Nirishee z miną męczennika oświadczył, że chyba musi się położyć. Zasnął z nadzieją, że rano się nie obudzi. Niestety, przeliczył się.
Saffaim leżał na szczycie wysokiej szafy. Leżał i śmiał się.
* * *
Księżyc był w pełni, zupełnie, jakby wymagał tego od niego dramatyzm sytuacji. Co prawda zabrakło wilczego wycia, a okolice kuźni i tylnego wejścia do karczmy nie były szczególnie urodziwymi miejscami, ale znacznie częściej dzieją się historie prozaiczne i zwyczajne w swojej scenerii, niż historie toczące się w plenerach rodem z hollywoodzkiego filmu.
Wszystko lśniło błękitnym, księżycowym blaskiem. Kto wychyliłby się przez okno, bardzo wyraźnie zobaczyłby klęczącego anioła. Ale nikt nie widział. Anioł był całkiem sam ze swoimi łzami i czaszką, którą delikatnie gładził końcami palców.
- Mordad! Poczekaj na mnie!
- Tak ci się spieszy, Akzarielu? Takiś żądny diabelskiej krwi? – anioł o długich, szafirowych włosach i spokojnych oczach sokoła zaśmiał się cicho.
- Wcale mi się nie spieszy! – prychnął jasnowłosy anioł, zrównując swojego gniadego pegaza z białym pegazem przyjaciela. – Ale mogę się założyć, że zabiję więcej demonów niż ty!
- Dobrze, jeśli wygrasz, podaruję ci mój medalion. Tak, ten z różą na ramionach krzyża. – Mordad uśmiechnął się. – Przecież zawsze ci się podobał.
- A co, jeśli przegram?
- To się zastanowię później. A teraz powodzenia, mój Aniołku! Licz uważnie! – krzyknął jeszcze, a potem on i jego oddział pogalopowali w bok, jasnowłosy anioł patrzył na niego, dopóki nie zniknął wśród tysięcy niebiańskich legionów.
Akzariel nigdy go już nie widział. Pamiętał mądre, sokole oczy. Pamiętał szafirowe włosy, targane wiatrem. Pamiętał obietnicę. Był całkiem sam ze swoimi łzami i kośćmi przyjaciela. Obok czaszki ułożył medalion z różą i krzyżem. Był całkiem sam ze swoimi łzami i kośćmi przyjaciela, jeśli nie liczyć konnego upiora, który zawrócił pegaza, po czym rozpłynął się we mgle.
Miał oczy sokoła.
* * *
Następnego dnia o poranku opuścili gospodę – Akzariel, Nirishee i Saffaim. Anioł i demon szli ramię w ramię, ale raczej niechętnie. Nirishee od czasu do czasu mruczał pod nosem jakieś epitety pod adresem jasnej strony mocy. Akzariel myślał podobnie, ale postanowił zatrzymać to tylko dla siebie; to nie był czas na prowokowanie demona. Do tego nie czuł się najlepiej. Piekły go opuchnięte oczy. Wbrew temu, bowiem, co sądzą niektórzy, Anioły nie tylko nie są aseksualne, ale także potrafią płakać. Same Anioły uważają, że ich aseksualność to wymysł demonów, które są zazdrosne, gdyż ich seksualność ma znacznie mniej wigoru, niż ta anielska. Jak reagują na to demony to trudno powiedzieć – paru śmiałków, którzy odważyli się powiedzieć prosto w twarz demonowi, co ród anielski myśli o ich potencji, już dawno wącha kwiatki od spodu.
W każdym razie Akzariel i Nirishee nie mieli raczej zamiaru wspominać między sobą o tym odwiecznym sporze. Mieli na głowie sprawy poważne, bo sprawy, dla których się tu znaleźli, a nie jakieś pierdoły. Co prawda Nirishee nie mógł się powstrzymać i wśród swojego szeptanego monologu wspomniał coś o aseksualności, ale Akzariel puścił to mimo uszu.
Poranek był ciepły i pogodny. Ptaki śpiewały, wiał lekki, przyjemny wietrzyk, a powietrze wokół wypełniała woń kwitnących kwiatów. Słowem – sielanka. Byłaby, gdyby jakaś gospodyni nie wylała wiadra nieczystości, wydalającego niezbyt przyjemny zapach, na sam środek drogi.
- To co w końcu robimy? – zapytał demon po chwili, gdy oddalili się od cuchnącej kałuży kilka metrów.
- Dobra. Ja obejrzę północne obrzeże wsi, a ty południowe – odparł Akzariel po namyśle.
- Zaraz, zaraz – Nirishee się zatrzymał (a Akzariel pomyślał, że „zaraz to taka duża bakteria”) – Dlaczego to ty masz decydować? – Saffim miauknął cicho z dezaprobatą. – Przecież upiora-anioła spotkałem właśnie w północnej części.
Prawa brew anioła drgnęła. O nie, pomyślał z trudem hamując złość, nie dam się sprowokować. Ten cholerny demon tylko na to czeka.
- Rób, jak uważasz – powiedział w końcu, po czym wzruszył ramionami i ruszył na północ.
Nirishee prychnął tylko, i powędrował w kierunku południowym z Saffaimem na ramieniu.
* * *
Część Irmis, do której trafił demon, nie wyróżniała się niczym szczególnym – chałupy były tak samo zdezelowane, a ludzie przerażeni. Natomiast widok dość ponurego, człowieko-podobnego mężczyzny z czerwonym tatuażem wcale nie polepszał im humoru.
Nirishee pośpiesznie wyszeptał formułę, wyostrzając wszystkie zmysły. Nic. Żadnego bytu niematerialnego nie wyczuł. Co prawda gdzieś daleko znajdowało się coś dziwnego, ale to było tak daleko i tak dziwne, że nie mogło być upiorem ani niczym podobnym – więc demon postanowił nie zaprzątać sobie tym głowy. Westchnął więc tylko z rezygnacją (w duchu myśląc sobie głośne: „AHAHAHAHA!!”) i wyciągnął się na ziemi, w korzeniach olbrzymiego, rozłożystego dębu. Gdy demon zasypiał, Saffaim siedział obok, miaucząc mu żałośnie do ucha. Co by o nim złego nie powiedzieć, starał się dbać o swego pana. A jako że ten był strasznym ignorantem, nie mógł mu przekazać, że coś wielkiego, pochodzącego od sił wyższych, i to najprawdopodobniej tych „nie do końca demonom przychylnych”, właśnie zbliża się do Irmis. Jeśli coś takiego w ogóle może się „zbliżać”.
W zaistniałej sytuacji Saffaim opuścił demona, śpiącego już zresztą w najlepsze, i wyruszył na poszukiwanie Akzariela.
* * *
Tymczasem anioł miał kłopoty. Przemierzał spokojnie ulice Irmis, gdy nagle poczuł uścisk na szyi. Zaczął się dusić. Pociemniało mu przed oczami. Szybko wydusił z siebie formułę na zły urok, ale nic to nie dało. Zatoczył się pod ścianę pobliskiego domu, próbując nabrać tchu. Jakiś spity staruszek aż spadł z wrażenia z ławki przed domem naprzeciwko. Akzariel wycharczał jeszcze kilka słów, ale wtedy siła uścisku wzrosła. Duszony nie mógł nabrać powietrza. Nie mógł się także bronić, bo trudno było się bronić przed czymś, czego właściwie nie było. Poczuł, jak usuwa się w ciemność. Stracił przytomność.
* * *
Wizja ciemności dookoła była aż zbyt realna.
Akzariel dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jego świadomość wcale nie odeszła w stan spoczynku. Po prostu zmieniła miejsce pobytu na mniej materialne niż środek ulicy. Powodów nie trzeba był szukać daleko.
Metatron, który zwykł pojawiać się w najdziwniejszych momentach i w najdziwniejszy sposób, znów stanął na wysokości zadania.
- Przerosłeś sam siebie – wycharczał anioł.
- Cieszymy się, że ci się podobało, Akzarielu. – z tymi słowami przed aniołem zaczął materializować się Głos Boga. Na razie przypominał tylko kłębek złocistego światła.
- Czemu zawdzięczam...?
- Wyobraź sobie, aniele, – to mówiąc, zmaterializowany już w całości Metatron, założył nogę na nogę i usiadł, zawieszony w czarnej przestrzeni. – że my tam, w górze, nie oddajemy się non stop słodkiemu lenistwu. Od czasu do czasu, w przypływie zainteresowania, zdarzy nam się zerknąć w dół. I zgadnij, co tam widzimy?
Akzariel uniósł brwi. I ton głosu, i konstrukcja wypowiedzi, mówiąc wprost, sugerowała coś bardzo złego. A dokładnie – KŁOPOTY.
- Ależ wiesz doskonale. Wyobraź sobie, ze widzimy, i bardzo nas to zadziwia, jednego z naszych podwładnych, który zawiązuje współpracę z demonem. – zaśmiał się perliście, i – było to pewne jak dwa dodać dwa równa się cztery – wcale nie złowieszczo. A mimo to Akzariel zadrżał.
- Co mam powiedzieć? – zapytał anioł trochę bez sensu. – Nie mam pojęcia. – już w momencie, gdy wypowiedział drugie zdanie pożałował, że w ogóle zaczął. Matatron w mgnieniu oka znalazł się tuż przy nim. Otaczająca go, złocista poświata, parzyła Akzariela – o ile świadomość może być poparzona.
- Wyobraź sobie, - wysyczał mu wprost do „ucha”, tak, ze anioł skurczył się cały w sobie do rozmiarów embrionu. – wyobraź sobie, że nam się zdaje, że jednak masz jakieś pojęcie. Sądzimy wręcz, że mógłbyś coś w tej sprawie zrobić, nie uważasz? Radzimy ci podjąć jakieś zdecydowane kroki, chyba, że chcesz się narazić na nasz gniew. – odsunął się szybko, stając przed aniołem wyprostowany. – Zabij tego demona, Akzarielu. Nie każ nam czekać. Wykonaj swoje zadanie, a nagroda cię nie ominie. Zawiedź nas, a sam dobrze wiesz, co cię czeka. – Akzariel gorączkowo pokiwał głową. Metatron uśmiechnął się z wyższością i zniknął, śmigając jak strzała obok anioła. Wyciągnął jednak jeszcze palec i delikatnie wbił go aniołowi pod żebro. Ten skurczył się. W tym momencie ciemności rozwiały się...
* * *
...i Akzariel znów siedział na wiejskiej ulicy, pod ścianą domu, łapiąc z trudem powietrze. Pijaczyna z domu naprzeciwko zdołał już wdrapać się z powrotem na ławkę i teraz przyglądał się aniołowi mętnym wzrokiem. Akzariel spróbował wstać. Przyszło mu to z trudem. Czuł, jak wnętrzności skręcają mu się w ciasnych splotach. Palec Metatrona, który zaledwie musnął jego żebro, powodował wielkie zniszczenie wewnątrz organizmu anioła. Głos Boga miał to do siebie, że nie rzucał słów na wiatr. Oznaczało to, że Akzariel miał większe problemy niż poskręcane wnętrzności.
Nie dane mu było jednak dumać długo nad swoim nieszczęściem i dylematem typu „zabić Nirishee, nie zabić Nirishee”. Na końcu ulicy pojawił się Saffaim, mrucząc ostrzegawczo. Akzariel wcale nie musiał się w to wsłuchiwać, żeby zrozumieć. Sam poczuł. Pijak załapie się na niezłe przedstawienie.
Zataczając się, wyszedł na środek ulicy. Saffaim podbiegł lekkim krokiem, i stanął przy jego lewej nodze, zupełnie lekceważąc niebezpieczeństwo. Anioł poczuł, że medalion Mordada, schowany w kieszeni spodni, parzy go w udo. Na końcu ulicy, naprzeciwko anioła, pojawił się upiór.
- O nie... – wycharczał Akzariel, i sam przeraził się własnego głosu.
Konny upór, a właściwie pegazi upiór, niósł na swoim grzbiecie jeźdźca. Akzariel nie musiał zgadywać, żeby wiedzieć, kto to. Medalion był rozgrzany do czerwoności, a anioł zbyt otumaniony spotkaniem z Matatronem, aby się tym martwić. Daleko, za swoimi plecami poczuł obecność Nirishee, który uważnie go obserwował. Ale domyślał się, że nie ma co liczyć na pomoc.
Czekał więc. Pegaz powoli, delikatnie przestępując z nogi na nogę, ruszył w jego stronę. Sądząc na oko, anioł miał jeszcze tyle czasu, aby szybko zmówić paciorek. Poza tym nawet nie miał zamiaru się ruszyć.
W końcu upiór i jego jeździec stanęli naprzeciwko Akzariela. W odległości tak bliskiej, że jeden ruch ręki upiora wystarczyłby, aby głowa anioła potoczyła się do stóp pijaka i jego ławeczki. Albo tak blisko, że nie do końca materialne, szafirowe włosy Mordada smagały delikatnie twarz Akzariela. Anioł przymknął oczy. Zaniepokojony Saffaim miauczał żałośnie. W oddali, wśród drzew, Nirishee obserwował to z niedowierzaniem.
Na ile pozostałeś Mordadem, upiorze?, pomyślał słabo Akzariel. Czy pamiętasz mnie jeszcze? Czy pamiętasz cokolwiek?
Wtedy Mordad wyciągnął trupią dłoń w kierunku stojącego przed nim anioła.
- Chodź za mną, mój Aniołku – powiedział, nie wydając żadnego dźwięku.
Akzariel, w pełni – w co wątpili w tej chwili i Saffaim i Nirishee – świadomy, co robi, przyjął upiorną dłoń. Wdrapał się na martwego pegaza i usiadł tuż przed Mordadem, pomiędzy jego ramionami, przytrzymującymi wodze.
Potem upiór zawrócił i pogalopował w górę ulicy. Na jej końcu poderwał się w niebo i on, Mordad oraz Akzariel rozpłynęli się niczym we mgle.
* * *
Daleko, wśród drzew, szczęka Nirishee opadała na klatkę piersiową.
- Jak... Jak on mógł to zrobić?... – zapytał w przestrzeń.
Przestrzeń mu nie odpowiedziała. Odpowiedział mu natomiast Saffaim, ale Nirishee usłyszał tylko miauknięcie. Tym razem nie musiał domyślać się, o co chodziło zwierzątku. Kotek wybiegł trochę do przodu, po czym odwrócił łebek w stronę pana i spojrzał wyczekująco. A wszystkie jego łapki zgodnie zmierzały w jedną stronę. Tam, gdzie odleciało widmo pegaza.
- Ach tak? Podaj mi chociaż jeden dobry powód, dla którego miałbym ratować skórę tego głupiego anioła.
Saffaim usiadł. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli wyrecytowałby z pamięci całego „Pana Tadeusza”, Nirishee i tak uznałby, że miauczy, bo jest głodny. Położył po sobie uszy i spuścił wzrok. Wtedy minął go Nirishee. Szedł w górę ulicy wolno i spokojnie, jakby urządzał sobie luźną przechadzkę, a nie misję ratunkową. Saffaim przez moment siedział w osłupieniu. Szybko jednak dogonił Nirishee (a biorąc pod uwagę jego niesamowity pośpiech, nie było to zadanie zbyt trudne) i wspiął mu się na ramię. Demon splótł dłonie na karku.
- Co ja w ogóle będę z tego mieć? – rzekł w końcu po długiej chwili milczenia.
- Mrau – oświadczył Saffaim.
- Wiesz, - Nirishee spojrzał w jego zmrużone przyjaźnie szmaragdowe ślepka i uśmiechnął się do niego. – absolutnie nie mam pojęcia o czym mówisz. Ale pewnie jak zwykle masz rację.
Notka odautorska 2: Używam szantażu metodą An-Nah ;) Brak reakcji na ten tekst sprawi, że nie będę podsyłała do Aqu kolejnych części ;)