Reason: D
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 09 2011 18:47:02
Kaoru szedł brzegiem oceanu. Dłonie włożył w kieszenie spodni. Włosy opadały na pochyloną głowę. Niewidzącym wzrokiem spoglądał na swoje buty, spod których wysypywał się złoty piasek. Na plaży nie było nikogo - tylko on i jego łzy. Nagle Kaoru podniósł głowę. Spojrzał prosto w słońce.
- Takie piękne... całe... we krwi...
Zaczął biec.
* * *
Leżał na łóżku całkiem nagi. Telewizor był włączony. Po raz setny tego dnia nadawali tę samą wiadomość. Daisuke Andou nie żyje.
- 'Łączymy się w bólu z pozostałymi członkami zespołu...'
- Pieprzyć!! Co wy o tym możecie wiedzieć?! - Kaoru gwałtownie wyłączył telewizor. Uderzył pięścią w poduszkę. Chciał krzyczeć. Płakać. Zrobić coś, byleby tylko pozbyć się tej żałosnej pustki. Pustki, która paraliżowała go całego. Nie miał na nic siły. Niczego nie pragnął. Jakby wraz z Die'm odszedł sens jego życia. A może to właśnie Die nadawał mu sens...?
Pozostały tylko zdjęcia. I wspomnienia. Na razie nie chciał o tym myśleć. W ogóle, o niczym nie chciał myśleć. Najchętniej zniknąłby. Zniknął na zawsze.
Do jego uszu dobiegł dźwięk, którego najbardziej nie chciał słyszeć. Telefon. Uporczywie niszczył ciszę każdym tonem. Brzmiał jak krzyk rzeczywistości przedzierający się przez barierę myśli. Zrezygnowany sięgnął ręką w stronę aparatu. Powoli podniósł słuchawkę.
- Moshi-moshi, Kaoru desu?
- Kao...? Tu Totchi. - W głosie Toshiyi brzmiała dziwna, nieodgadniona nuta. - Mam pytanie...
- Tak?
- Nie chciałbyś wpaść do mnie? Będzie Kyo i Shinya...
- Chyba jednak wolałbym zostać w domu. Nienajlepiej się czuję.
- No cóż... - Toshiya nie próbował ukryć zawodu - Ale pamiętaj, jeżeli zmienisz zdanie, to wiesz, co masz zrobić?
- Wiem, wiem. Dzięki, że zadzwoniłeś.
- Nie ma sprawy. Martwię się o ciebie. - ostatnie zdanie samo wyrwało się z jego ust. - Do zobaczenia!
Rozłączył się. Kaoru w milczeniu wpatrywał się w telefon. Toshiya... Nagle wstał. To nielogiczne. Musi się podnieść, choćby przeznaczone mu było upaść jeszcze wiele razy. Wykręcił numer. Odezwała się automatyczna sekretarka.
- Totchi? To ja, Kaoru. Chyba jednak wpadnę. Będę za jakąś godzinę.
Odłożył słuchawkę, po czym ruszył w stronę łazienki.
Lodowata woda mieszała się z łzami, spływała po twarzy, torsie, by w końcu zakończyć swoją przygodę dotykając stóp. Powoli przesuwał dłońmi po swoim ciele. Jeszcze kilka dni temu tak samo błądziły jego ręce. Kilka dni. Wieczność. Te dwa pojęcia w samotności brzmią tak samo.
Przekręcił kran, chwycił ręcznik i okrył nim biodra. Zgasił światło i wyszedł z łazienki.
* * *
- Gdzie Kaoru? Mówiłeś, że przyjdzie? - Siedzący na kanapie Kyo trzymał w dłoniach kubek z kawą. Był niewyspany, od trzech dni nie zmrużył oka. Przez pierwsze dwie noce czuwał w szpitalu. Potem nie miał już po co.
- Spokojnie, Kyo. Przyjdzie na pewno, może się tylko trochę spóźni. - Toshiya od paru minut nie odrywał wzroku od drzwi, to chyba jemu najpotrzebniejszy byłby spokój.
- Martwię się o niego. Chyba strasznie przeżywa to, co się stało.
- Wszyscy strasznie to przeżywamy. - odparł Shinya, który usadowił się obok wokalisty Dir en Grey.
Dzwonek do drzwi. Toshiya rzucił się w ich stronę, prawie przewracając fotel, na którym siedział. W pośpiechu otworzył zamek.
Kaoru z opuszczonymi ramionami całą swoją sylwetką wyrażał smutek i przygnębienie. Toshiya patrząc na niego czuł, że zrobiłby wszystko, by go pocieszyć. Nim zdołał się zastanowić zrobił krok do przodu i zarzucił ręce na ramiona Kaoru. Ten, zaskoczony, cofnął się.
- Kaoru... - szepnął Toshiya. I nagle, jakby za uderzeniem z bicza, odskoczył od Kaoru. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego spłoszonym wzrokiem. Spuścił głowę i powiedział cicho, prawie niesłyszalnie:
- Przepraszam... wejdź do środka. - po czym cofnął się w głąb wynajmowanego mieszkania. Kaoru, nadal zaskoczony podążył za nim.
- Wreszcie jesteś! - Kyo podbiegł do Kaoru. - Totchi o mało nie umarł ze zdenerwowania! Cholera, przepraszam... - dodał widząc minę Kaoru. Powinien kontrolować, co mówi.
W tym czasie Toshiya poszedł do kuchni. Było mu głupio. Czuł się strasznie, myśl o tym, co właśnie zrobił napełniała go przerażeniem. Wyciągnął z szafki kilka kieliszków, a z barku kryształową flaszkę. Pociągnął z niej duży łyk, potem drugi, aż wreszcie zaczął napełniać kieliszki. Zamyślony nie usłyszał szelestu otwieranych drzwi.
- Totchi...?
Flaszka wypadła mu z rąk i rozbiła się w drobny mak.
- Kyo? Co ty tu robisz? - Toshiya schylił się, żeby zagarnąć dłonią szklane okruchy i ukryć łzy w swoich oczach. Kyo nie musiał ich widzieć, ani też wiedzieć, co działo się w jego sercu. Nagle poczuł coś ciepłego na ramieniu - dłoń. Kyo...?
- Uważaj, możesz się zaciąć. Ja to posprzątam. - delikatnie odepchnął Toshiyę od tego, co pozostało po naczyniu. Chwycił papierowy ręcznik, na który zaczął zagarniać drobne kryształki. Toshiya przyglądał się mu w całkowitym milczeniu. Kiedy Kyo skończył, odwrócił się i spojrzał na niego dziwnym wzrokiem. Pełnym czułości i niepokoju. Zupełnie nie jak Kyo.
- Toshiya, wiem, co czujesz. - poczuł, jak ktoś rozdarł mu pierś, by pokazać nieosłonięte niczym, bezbronne serce. - Ale zrozum, Die... - głos mu się załamał. Die, taki wesoły, pełen życia... Dlaczego on?! Po krótkiej chwili jednak zdecydował się kontynuować - Chyba wiesz, co było między nim a Kaoru. I dlatego prosiłbym, żebyś poczekał... On nie jest na razie gotowy na kolejne uczucie... I może nigdy nie będzie.
Po tych słowach Kyo wyszedł z kuchni, zamykając cicho drzwi za sobą i pozostawiając Toshiyę samego. Tylko łzy w jego oczach lśniły jasnym blaskiem.
* * *
Kaoru siedział na fotelu starając się nie patrzeć na Shinyę. Kyo gdzieś poszedł, a Toshiya zniknął mu z oczu zaraz po wejściu. Czy on naprawdę go... przytulił? Tak 'na poważnie'? Z każdą chwilą wierzył w to coraz mniej. Pewnie chciał... co on takiego mógł chcieć...? Mimo wszystko, dotyk Toshiyi był... przyjemny. Taki kojący. Die przytulał go tak samo, szepcząc gorąco do jego ucha. Die...
- Kaoru, wszystko w porządku? - na dźwięk głosu Shinyi gwałtownie podniósł głowę. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że płacze. "Cholera, znowu...!".
- Tak, tak. Tylko mam uczulenie...
- Kaoru... - Shinya podszedł do niego i usadowił się na poręczy. - Wiem, że ci ciężko. Ale nie musisz udawać, płacz jeśli chcesz. Pamiętaj tylko, że to nie zwróci mu życia. - przesunął dłonią po miękkich włosach Kaoru - Die z pewnością nie chciałby, żebyś się smucił.
- Wiem... ale... tak trudno hamować łzy... Chciałbym, żeby był przy mnie. Wciąż wierzę, że pewnego dnia... wróci... przytuli mnie jak dawniej...
Do pokoju wszedł Kyo. Spojrzał na siedzących obok siebie, po czym spokojnie oznajmił:
- Dir en Grey zawiesza swoją działalność.
Nikt nic nie powiedział. To było nieuknione i choć nikt o tym nie wspominał, wszyscy się tego spodziewali. Kaoru podpierał dłońmi opadającą głowę. Dir en Grey... bez Die'a... czy to w ogóle jest możliwe?
Nie zauważył nawet, kiedy Shinya wstał i stanął obok Kyo.
- Kaoru... jeżeli nie masz jakichś specjalnych planów, to chciałbym, żebyś pojechał ze mną do Stanów. Studia muzyczne w Nowym Jorku. - rzucił szybkie spojrzenie Kyo, a kiedy ten skinął głową mówił dalej - Nie chciałbym jechać sam, a Kyo postanowił zając się załatwianiem różnych innych spraw...
Kaoru nadal wpatrywał się w pusty kubek po kawie. Wyjechać stąd...? Postarać się zapomnieć...? Uciec przed wszystkimi i wszystkim... nic innego mu nie pozostało.
- Dobrze, Shin. Pojadę z tobą. To będzie chyba najlepsze rozwiązanie. Kyo... dopilnujesz naszych spraw tutaj, prawda...?
- Nie ma sprawy. Zrobię wszystko, czego tylko będziesz chciał. - podszedł do Kaoru i położył mu rękę na ramieniu. - Będzie mi was brakowało, chłopcy.
* * *
Toshiya przesuwał palcem po skraju pustego kieliszka. Od czasu kiedy Kyo opuścił kuchnię nie ruszył się z miejsca. Myślał o tym, co mu powiedział. Musi poczekać na serce Kaoru. Czekał już tak długo, więc kilka miesięcy... lat... nie zrobi różnicy. Nagle jego myśli zwróciły się ku innej osobie. Die. Był jego bliskim przyjacielem, członkiem zespołu... Jednak miał coś czego Toshiya w nim nienawidził i czego mu zazdrościł. Kaoru. Przez kilka miesięcy musiał patrzeć jak rozwija się ich uczucie. Jak patrzą na siebie. Jak się dotykają. Całują. Słuchał ich zwierzeń, choć łamały mu serce. Ale przecież liczyło się tylko szczęście Kaoru, a nie jego ból i cierpienie.
- Die... dlaczego umarłeś...?
* * *
Wrócił do pokoju. Kaoru siedział na fotelu, Kyo i Shinya na kanapie. Rozmawiali.
- Czas całego przedsięwzięcia to około pół roku, mam nadzieję, że się nie przedłuży, wiesz, w Stanach wszystko jest możliwe...
- Wybierasz się do Stanów, Shin? - Toshiya nic nie słyszał o planach kolegi. Zaskoczyły go, miał tylko nadzieję, że...
- Jadę z nim. - Stało się. A on tak bardzo chciałby, żeby Kaoru z nim został... Ale może tak będzie lepiej? Kyo mówił, że potrzeba czasu...
- W takim razie, powodzenia po drugiej stronie oceanu.
* * *
Na tokijskim lotnisku padał rzęsisty deszcz. Głos z głośników oznajmił, że samolot z USA będzie miał drobne, piętnastominutowe spóźnienie spowodowane nieprzyjazną aurą. Siedzący na ławce, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy mężczyzna podniósł się i zaczął zbliżać w kierunku informacji lotniska. Nagle, jakby zmienił zdanie i odwróciwszy się, wrócił z powrotem na miejsce. Kiedy minęło piętnaście minut usłyszał następny komunikat.
- 'Przylot z USA z powodu niepogody zostaje opóźniony o pół godziny.'
Mężczyzna uśmiechnął się. Czekał te pół roku to pół godziny nie zrobi mu różnicy. Ciekaw był, czy Kaoru go pamięta... Czy zmienił się, czy też może pozostał taki sam jak dawniej, zamknięty w sobie i poważny? Tak długo się nie widzieli. Przez pierwsze tygodnie Toshiya nie mógł wytrzymać myśli, że nie zobaczy go całe pół roku. Ale teraz kiedy tak stał na lotnisku, cały podekscytowany, czuł, ze warto było czekać. Może teraz wszystko się ułoży, będą szczęśliwi... razem. Pragnął być z Kaoru, dotykać go, przytulać, całować, być z nim, tylko z nim. Świat się nie liczył. Tylko oni jedni, pędzący ku szczęściu, nie oglądający się za siebie. Czy kiedyś tak będzie...?
Wreszcie wylądował. Toshiya wstał z ławki. Drżał. Z zimna i z podniecenia. Za chwilę go zobaczy. Jeszcze tylko parę minut. Sekund. Jest. Kaoru.
Nawet nie zauważył, kiedy zaczął biec. Emocje wzięły nad nim górę, kiedy chwycił Kaoru w swoje ramiona i złożył na jego ustach pierwszy, delikatny pocałunek.
- Kaoru, Kaoru... wróciłeś... - szeptał. Ludzie oglądali się na nich dziwnie. Nie dbał o to. Szczęście spłynęło na niego ciepłą falą, zalewając od stóp do głów.
Kaoru, starszy o pół roku, nie zmienił się zupełnie. Wpatrywał się w Toshiyę wzrokiem pełnym nagany, ale i czułości. Tęsknił za nim i cieszył się widząc radosny uśmiech na twarzy przyjaciela. Shinya przyglądał się tej scenie z kamiennym spokojem. Prawie całą jego uwagę pochłaniało pilnowanie swojego pieska, który to zajął się uporczywym szczekaniem na kontrolerów.
Kiedy uczucia Toshiyi wreszcie opadły wyrwał Kaoru jego podręczną torbę i pomknął do taksówki wrzeszcząc:
- Musimy to uczcić! Jedziemy do mojego ulubionego baru! I pamiętajcie, nie możecie odmówić!
* * *
Barman przyniósł kolejne drinki do stolika zajmowanego przez czterech członków Dir en Grey. Pijany Toshiya przytulał się do Kaoru, który w najmniejszym stopniu nie oponował. Kyo wrzeszczał coś ze śmiechem wymachując pustym kieliszkiem, a Shinya kontemplował nad urodą jednorazowych serwetek, marszcząc przy tym idealne brwi. Wszyscy sprawiali wrażenie wesołych i zadowolonych z życia, a najbardziej widoczne było to u Toshiyi. Uśmiechał się, przytulał do Kaoru, delikatnie muskał ustami jego policzki. Na trzeźwo nigdy by się na to nie odważył, a i Kaoru by na to nie pozwolił. Ale teraz...? Nie mogło to mu zaszkodzić. Liczył się tylko Kaoru, ciepło jego ciała i zapach włosów. Po prostu Kaoru.
Siedzieli w barze do późna, właściciel specjalnie dla nich przedłużył godziny otwarcia. Teraz jednak powinni już wychodzić, co obwieściło kilka zgrabnych uwag przedstawiciela personelu. Kyo podniósł się z krzesła, po czym usiadł na nie ponownie. Shinya czuł się trochę pewniej. Kaoru podtrzymywał Toshiyę, który obejmował go w pasie.
Wyszli na zewnątrz. Chłodny wiatr delikatnie gładził ich twarze, lekko otrzeźwiając.
- Pojadę z Kyo do hotelu. Na pewno będą mieli jeszcze jakieś wolne pokoje. Wy też sobie coś znajdźcie, Toshiya nie wygląda zbyt przytomnie. - oznajmił Shinya, po czym szarpnąwszy Kyo za rękaw koszuli pociągnął go w stronę taksówki. Wsiedli. Po kilku minutach odjechali zostawiając Toshiyę i Kaoru samych. Kiedy przyjechała następna taksówka wsiedli do niej obaj.
* * *
Kaoru jedną ręką obejmował Toshiyę, drugą otwierał drzwi hotelowego pokoju. Sam nie wiedział, czemu wziął jednoosobowy pokój. Kłamstwo. Wiedział dobrze. Zamówił także dwie butelki dobrego wina. Dziś wieczór chciał zapomnieć. Zapomnieć raz na zawsze. Kaoru powiesił ich płaszcze, podczas gdy Toshiya usiadł na jednym z foteli. Uśmiechał się słodko, delikatnie. Wino było takie samo jak jego uśmiech. Pieściło podniebienie, serce, duszę. Rozgrzewało całe wnętrze. Dwie butelki, dwa kieliszki, dwie osoby. Jedne myśli.
Kiedy już wypili ostatnią kroplę spojrzeli na siebie. Patrzyli długo i chciwie. Toshiya podniósł się z fotela. Przesuwając dłonią po błyszczącym blacie stołu zbliżył się do Kaoru. Pochylił się i pocałował go namiętnie. Siedział na nim, gdy naprzemian całował i leciutko gryzł jego szyję. Zębami chwycił zamek bluzy Kaoru i przesunął na sam dół. Zsunął go z ramion Kaoru, po czym rzucił daleko za siebie. Błądził językiem po jego nagiej klatce piersiowej, zatrzymując się na dłużej przy sutkach, by potem zjechać aż do pępka. Okrążał go delikatnie językiem, kiedy wsuwał dłonie w ciasne spodnie partnera. Kaoru odchylił do tyłu głowę, obejmując ramionami Toshiyę. Spragnione dłonie błądziły po jego plecach, raz niżej, raz wyżej, znowu niżej. Pociągnął go bliżej siebie. Przesunął językiem po jego policzku, po czym leciutko ugryzł ucho. Po kilku sekundach chwycił go za rękę i pociągnął w stronę łóżka.
Kaoru był na górze. Toshiya poddawał się naporowi jego ciała, płynnym ruchom, które rozdzierały jego ciało. Przyjemny ból, najprzyjemniejszy, najsłodszy, najpiękniejszy. Nie można go opisać. Z ust Toshiyi wydobywał się tylko jeden jęk - imię swojego kochanka. Kaoru poczuł, że uczucie przyjemności zaraz w nim eksploduje. Koniec był bliski. Kiedy wreszcie doszedł, nie mógł się powstrzymać.
- Die!!
Sam nawet tego nie zauważył. Zaspokojony opadł na miękkie poduszki tuż obok zszokowanego Toshiyi. Leżeli tak przez chwilę wsłuchując się w swoje oddechy. Toshiya nie mógł uwierzyć. Czy to możliwe? Słyszał to imię, z każdą chwilą coraz głośniej. Po chwili nie mógł wytrzymać hałasu w swoim umyśle. Chwycił swoje rzeczy, ubrał się już w korytarzu. Usłyszał zdziwiony krzyk Kaoru. Nie chciał słyszeć go więcej, w jego głowie i tak brzmiał tak samo. Die. Pędem zbiegł po krętych schodach.
* * *
Biegł jak oszalały nie odwracając się za siebie. Nie wiedział dokąd zmierza, ważne było, by być jak najdalej od niego. Chłodne krople deszczu mieszały się ze łzami gęsto płynącymi po zaróżowionych policzkach. W uszach słyszał jedno słowo. Trzy litery. Jeden jęk. Jeden krzyk. Die.
Morderca. Jesteś mordercą. Dosięgasz mnie martwą dłonią i zadajesz niewyobrażalny ból. Niszczysz moją duszę, obcasami gniotąc moje serce. Pożerasz tak, jak płomienie biały papier. A na kartce tylko jedno słowo: Kaoru. Zabijasz. Zbrodnia z premedytacją.
Nawet nie zauważył, kiedy się zatrzymał. Serce łomotało mu w piersi chcąc się wyrwać i uciec przeznaczeniu. Toshiya rozejrzał się. Jego stopy spoczywały na drewnianych belkach, poniżej których płynęła rzeka. Most. Powoli zbliżył się do barierki, spojrzał w dół. Spokojny zazwyczaj nurt zamienił się w niszczycielski żywioł. Powoli uniósł lewą nogę, przerzucił ją na drugą stronę. Kaoru. Prawa uczyniła to samo, co pierwsza. Kaoru. Wystarczy jeden krok w pustkę. Kaoru. Uwolnię się od ciebie. Kaoru. Kocham cię.
* * *
Pociągnął drobny łyk z filiżanki. Herbata była bardzo ciepła, parzyła wargi. Ale to nie miało znaczenia. Zranił go, zranił swojego najlepszego przyjaciela, Toshiyę. Nie potrafił sobie wybaczyć, że w tamtej chwili myślał o Die'u. To przeszłość, czas zamknąć jej rozdział zapisując równym pismem ostatnią stronę. Jednak dłoń Kaoru nie była w stanie nawet utrzymać długopisu, by postawić kropkę zapomnienia. Kolejny łyk. Kolejna łza.
Drżącą dłonią przesunął po swoim policzku. Wilgoć zmyła ślady pocałunków Toshiyi. Dlaczego to zrobił? Czy nigdy już nie będzie mógł zacząć normalnie żyć? Żyć, marzyć, śnić, pragnąć... kochać. Toshiya jest taki wrażliwy, delikatny, piękny. Nie chciał go zranić. A jednak zrobił to. Żałuje...
Odstawił filiżankę. Była pusta. Żałosne - czuł się jak filiżanka. Ktoś przyłożył swoje usta, wypił całe serce, całą duszę. I odstawił do innych brudnych, zużytych, niepotrzebnych naczyń. Czasem czuł, że pęka. Delikatny jak porcelana, podatny na każdy upadek.
Nie chciał być jak filiżanka.
* * *
Kyo wraz z Shinyą siedzieli w kawiarni. Rolety były opuszczone, w pomieszczeniu panował idealny półmrok. Kyo od czasu do czasu pociągał łyk kawy wsłuchując się w słowa rozgorączkowanego Shinyi.
- Dzwonię do niego od kilku dni. Nie odbiera, ciągle tylko sekretarka! Myślisz, że coś mu się stało? Przecież Toshiya zawsze...
- Mówił dokąd się wybiera? - dokończył Kyo - Cóż... to przecież tylko dwa tygodnie. Może miał ochotę na urlop? nie musimy go pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, na niańkę się nie nadaję. Jestem zbyt wyrozumiały.
- Kyo, nie żartuj sobie! Ja naprawdę się o niego martwię. Od... od kiedy Die... Toshiya nie jest taki jak dawniej. Kaoru też. Rozmawiałeś z nim ostatnio?
- Tak, tak... kilka dni temu, no, może tydzień. Chyba się już pozbierał, lepiej wygląda. Chciałbym, żeby był szczęśliwy.
- Ja też bym tego chciał Kyo, ja też...
* * *
Kaoru szedł spokojnie parkową ścieżką. Słońce pięknie świeciło wlewając nadzieję w serca wątpiących. Kaoru musiał zrobić porządne zakupy, dzisiaj miał go odwiedzić Shinya. Chciał o czymś pogadać, a nie wypadałoby przywitać kolegi po kilku miesiącach z pustymi rękami. Długo się nie widzieli, w tym czasie wiele przemyślał, zrozumiał. Ktoś obcy mógłby powiedzieć, że odzyskał życiową równowagę. Odzyskał? Nie.
Toshiyi od feralnej nocy nie widział. Szukał go, ale basista wyraźnie go unikał. Nie dziwił mu się, w końcu... Nagle poczuł mocne uderzenie, ktoś wpadł na niego prawie się przewracając. Kaoru silnymi ramionami przytrzymał postać.
- Toshiya?
- Ka-ka-kaoru? - gwałtownie odskoczył. Kaoru...? To niemożliwe.
- Szukałem cię... chciałbym przeprosić za to co się stało... - Kaoru mówił wpatrzony w czubki swoich butów. Wiele razy wyobrażał sobie tę rozmowę, co powinien powiedzieć, co zrobić, ale teraz miał w głowie tylko irytującą pustkę. - Naprawdę żałuje...
- Ty żałujesz? Tak po prostu, myślisz, że to coś pomoże? Wiesz, jak ja się czułem? Jesteś, jesteś... - Toshiya przez chwilę szukał w myślach odpowiedniego słowa, które wyraziłoby cały jego ból.
- Totchi... ja...
- Nienawidzę cię, rozumiesz?! - Wiesz, że cię kocham.
- Nie chcę cię widzieć!! - Chcę być przy tobie cały czas.
Odepchnął zaskoczonego Kaoru. Ten upadł, ale Toshiya nie zważał na to. Możliwe, że nie zauważył - trudno patrzy się przez łzy. Biegł. Uciekał od niego, dokładnie tak, jak tamtej nocy. Nie myśl o tym. To tak bardzo boli. Z bólu zamykasz oczy? A łzy? Tak, nadal płyną srebrzystym strumieniem. Tak jak każdej nocy. Każdego dnia. Każdej godziny, w której myślisz tylko o nim.
- Kaoru... dlaczego nie mogę zapomnieć...?
* * *
- Hej, Shin. Wybacz, ale nie możesz dzisiaj do mnie przyjść. Przesuńmy spotkanie na kiedy indziej, dobra? Zadzwoń jak wrócisz. Do zobaczenia. Kaoru.'
Odłożył słuchawkę. Miał nadzieję, że Shinya zrozumie. Chciał być sam. Zastanowić się nad tym, co było, jest, będzie. Kiedy patrzył na biegnącego Toshiyę uderzyło go, jak za nim tęsknił. Jaki był dla niego ważny. Wiedział, że go zranił, przecież widział jego łzy. Toshiya często płakał, ale teraz... w jego oczach było coś więcej. Wśród łez krył się ból, niewyobrażalne cierpienie. Serce Toshiyi krwawiło, strumień czerwonej cieczy płynął powoli, umiarkowanie. Bez końca. Aż do śmierci.
Kaoru usiadł na kanapie, podpierając głowę dłońmi. Włosy całkowicie zasłoniły mu twarz, ukrywając przed światem. Toshiya też się ukrywał. Teraz był już tego pewien. Pozostała tylko jedna wątpliwość: dlaczego? Toshiya ukrywał się przed nim... czy też przed samym sobą?
Podniósł się z kanapy.
Wybiegając z mieszkania chwycił płaszcz.
* * *
Deszcz stał się w tym roku przekleństwem. Aniołowie płakali nad losem ludzi. Krokodyle łzy. Ludzie nic ich nie obchodzili, marne istoty, Boże dzieci. I tak wszyscy kończą w jednym miejscu. Pod ziemią.
Cmentarz. Czczący pamięć zapomnianych. Samotnych za życia. Samotnych po śmierci. Zawsze spokojny, zawsze taki sam. Nieprzemijający. Wieczny. Tak wieczny, jak widmo śmierci.
Kaoru szedł między nagrobkami. Wiedział dokąd zmierza. Przychodził tu prawie codziennie.
Grób Die'a.
Odgarnął ręką mokre włosy, który przykryły mu twarz. Powoli przesuwał wzrokiem po wyrytych w marmurze literach. Nadal nie mógł uwierzyć, że w tym miejscu spoczywał ten, którego kochał tak bardzo.
Grób Die'a.
Nie odrywając wzroku od kamiennej tablicy zaczął zapalać znicze. Było to dość trudne, deszcz nadal padał zawzięcie, ale w końcu się udało. Wesołe płomyczki obudziły się do życia dla tego, który zasnął dla śmierci. Ogień przeświecał przez czerwony plastik padając na bukiet małych, białych róż. Kaoru w ręku trzymał identyczne kwiaty. Die uwielbiał róże. Najbardziej czerwone - symbol życia, miłości i namiętności. Na cmentarzu były ironiczne, prawie wulgarne. Dlatego przynosił białe.
Grób Die'a.
Niewiele osób przychodziło w to miejsce. Fani nie mieli o nim pojęcia, do oficjalnych wiadomości podano, że ciało Die'a zostało poddane kremacji. Zresztą, pewnie już zapomnieli. Zarzekali się, że go kochali - teraz podważają jego istnienie. Uczucia gasną w nieustannej pieśni czasu pozostawiając po sobie tylko popiół. Czasem jednak, jak mistyczny feniks, odradzają się jeszcze silniejsze i piękniejsze. On nie odrodzi się już nigdy.
Grób Die'a.
Przychodził tu, by z nim porozmawiać. Zwierzyć się, prosić o radę. Czasem nawet modlił się. Modlił do tego, który dał mu życie i który je odebrał zamieniając w pustkę kolejne istnienie. Bezlitośnie. Bezkarnie. Nadal nie mógł uwierzyć, nadal nie chciał uwierzyć. A to już prawie rok. Rok, w którym wyczerpał wszystkie łzy. Rok pełen cierpienia i tępego, ciągłego bólu, który nie opuści go aż do śmierci. To zabawne myśleć o śmierci w tym miejscu. Zabawne i takie naturalne.
Grób Kaoru.
W myślach zobaczył tę scenę. Obok siebie dwa nagrobki z czarnego marmuru. Lśniące napisy głoszą światu gorzką prawdę. Die i Kaoru wreszcie obok siebie, tuż tuż, tak blisko. Już na zawsze, aż do skończenia świata, który napisał ich krótką historię.
Kaoru nawet nie zauważył, kiedy zbliżyła się do niego jakaś postać. Powoli uniosła dłoń, która na chwilę patetycznie zawisła w powietrzu, by potem opaść na mokre ramię Kaoru. Ten odwrócił głowę i zobaczył odzianego w czarny, nieprzemakalny płaszcz Kyo.
- Kaoru... wiedziałem, że cię tu spotkam. Shinya mówił, że odwołałeś spotkanie.
- Spotkałem Toshiyę. - powiedział ponownie zwrócony twarzą do milczącej, kamiennej tablicy.
- Ah. - Kyo przez chwilę nic nie mówił zbierając myśli. - Kaoru, wiem, że ci ciężko. On już nie powróci, ale na pewno najbardziej chciałby, żebyś był szczęśliwy.
- Wiem.
- Toshiya też tego pragnie. Kocha cię i ty o tym wiesz, prawda? Dlatego proszę, daj mu szansę. Choć nadzieję na to, że możecie być szczęśliwi razem.
- A co, jeżeli nie możemy? Nigdy nie będziemy szczęśliwi?
- Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. Die tak zawsze mówił. - pochylił się nad grobem i położył mały bukiecik kwiatów. - Kaoru, nie zmarnuj tej szansy, bo może być twoją ostatnią.
Podniósł się i odwrócił. Spojrzał na Kaoru po raz ostatni, po czym odszedł pozostawiając go jedynie w towarzystwie własnych myśli.
* * *
Toshiya leżał na łóżku trzymając w dłoni kieliszek. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Radio grało bardzo głośno zagłuszając myśli, których czarny potok płynął nieprzerwanie, bez ustanku. Toshiya westchnął. Jak można żyć, mając przed oczami tylko jeden obraz? Tylko jeden moment, który wrył się w pamięć pozostawiając krwawą ranę. On i Kaoru. Obraz tak upragniony, a jednocześnie najstraszliwszy jaki mogła przywołać jego pamięć. Spojrzał w okno. Cholerny deszcz. Wypominał mu jego słabości padając wtedy, kiedy był smutny. Ostatnio prawie codziennie.
Gdzieś w oddali zadzwonił telefon. Toshiya nie mógł go usłyszeć, radio zagłuszało wszystkie dźwięki. Przez chwilę spoczywał w bezruchu. Nie miał na nic siły, na nic ochoty. Czuł się całkowicie zrezygnowany, niepotrzebny, niezdatny do życia. Pozostawiony sam sobie, wyrzucony jak wyrwana strona pamiętnika, kiedy już wyjawi obcemu wszystkie swoje tajemnice.
Przewrócił się na drugi bok. Wyłączył radio, odłożył kieliszek; jeszcze mu się przyda. Wstał z łóżka, po czym poszedł do łazienki, żeby przemyć twarz chłodną wodą. Gdy zakręcał kran usłyszał znajomy dźwięk - dzwonek do drzwi. Wychodząc spojrzał na zegarek. Kwadrans po dwudziestej drugiej. Kto przyszedł do niego o tak późnej porze...?
Nacisnął na klamkę, pociągnął. Zamarł cały świat.
Kaoru
Nie pytał czy może wejść. Zrobiłby to i tak, choćby miał użyć siły. Musiał porozmawiać z Toshiyą. Wyjaśnić mu wszystko. Zacząć od nowa.
- Totchi, mam nadzieję, że nie przyszedłem zbyt późno? Dzwoniłem, ale nikt nie odbierał. - smutny uśmiech wykrzywił jego piękną twarz. Twarz, którą uwielbiał Toshiya.
- Nie spodziewałem się ciebie, Kaoru. Ja, ja... chciałbym przeprosić za moje zachowanie, wtedy, w parku.
- Nie przejmuj się, to tylko drobiazg. To ja powinienem się przeprosić. Zachowałem się jak idiota. Nie potrafiłem się pozbierać po tym, co się stało. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Nic innego mi nie pozostało, tylko nadzieja. Ona umiera ostatnia.
Przesunął dłonią po blacie nocnego stolika. Dotknął kieliszka.
- Piłeś?
Odpowiedziała mu cisza. Kaoru odważył się wreszcie podnieść wzrok i spojrzeć na Toshiyę. Płakał. Srebrzyste łzy płynęły po jego policzkach. Chciał je powstrzymać, oszczędzić resztki godności. Nie udało się.
Kaoru przez chwilę mu się przyglądał. Potem podszedł blisko, bardzo blisko. Przytulił go. Jego ramiona zamknęły mały, intymny świat. Zdawałoby się, że upłynie tak cała wieczność.
- Toshiya... dasz mi jeszcze jedną szansę?
* * *
Kyo siedział z podkulonymi nogami na kawiarnianym krześle. Czekał na Shinyę, spóźniał się. Zazwyczaj to Kto przychodził po czasie, tym razem jednak było inaczej. Gdzie ten Shin się podział...?
Lekko poirytowany co chwilę spoglądał ku drzwiom. Przyjdzie, czy nie przyjdzie?
Przyszedł. Nie sam.
Towarzyszyli mu dwaj znajomi mężczyźni, którzy uśmiechali się i trzymali za ręce. Jeden z zażenowaniem, drugi z radością.
- Konichiwa, Kyo-san! Długo się nie widzieliśmy. - Toshiya uśmiechał się zabawnie, pokazując swoje zęby w pełnej krasie.
- Wybacz, że się spóźniłem, ale spotkałem Kaoru i Totchiego, no i...
- Już dobrze, nie tłumacz się. Dalej chłopcy, siadajcie. Wyglądacie na zadowolonych. - Kaoru rzucił szybkie spojrzenie Kyo, po czym spuścił głowę. Może miał rację? Najwyraźniej wzrost nie znaczy o mądrości.
Tymczasem Toshiya promieniował szczęściem. Wreszcie był z Kaoru, mógł na niego patrzeć. Przytulać. Dotykać. Całować. Cieszyć się razem z nim, zasypiać obok niego. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko jednego. Kaoru nigdy nie powiedział, co do niego czuje. Kiedy o tym myślał, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to tylko ułuda, piękna iluzja przecząca rzeczywistości samym swym istnieniem. Jednak kiedy czuł, że Kaoru jest przy nim, wątpliwości znikały chowając się w najciemniejsze zakamarki serca. Wtedy liczył się tylko on. Jego Kaoru.
Rozmawiali przez kilka godzin prawie o wszystkim: o planowanym powrocie zespołu, Stanach, piesku Shinyi, zębach Totchiego. Zwykłe rozmowy, tak bardzo im brakowało tych rytualnie powtarzanych symboli normalności i spokoju. Całkowitego bezpieczeństwa.
* * *
Wrócili do mieszkania Toshiyi. Kaoru zdjął płaszcz, po czym rzucił go na kanapę. Toshiya poszedł do kuchni zaparzyć herbatę. Z uśmiechem stał nad parującym czajnikiem. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się szczęśliwy. Chciał, żeby to szczęście nigdy go nie opuściło.
Kaoru usiadł na posłanym łóżku. Jutro... jutro... nie, musiał wyrzucić tę myśl z umysłu. Teraz był z Toshiyą! Należało zapomnieć o przeszłości, zgnieść ją i wyrzucić daleko za siebie.
Dlaczego nie mógł tego zrobić?
Myśli uparcie wracały. Najczęściej wtedy, kiedy był sam. Toshiya był dla niego taki cudowny. Czuły, delikatny, troskliwy. Właśnie tego potrzebował, właśnie to dostał. Powinien być wdzięczny. Dlaczego ciągle mu czegoś brakowało? Dlaczego nie był zadowolony? Tyle pytań i najmniejszej szansy na uzyskanie odpowiedzi.
Do pokoju wszedł Toshiya niosąc dwie filiżanki napełnione gorącym płynem. Kaoru chwycił jedną. Delikatnie parzyła dłonie, ale było to całkiem przyjemne. Pociągnął łyk. Ciepły napój wypełnił mu gardło. Toshiya z uśmiechem patrzył na swojego ukochanego. Podziwiał każdy jego ruch. Tak bardzo tęsknił za nim, kiedy choć na chwilę zamykał oczy. Przytulił go. Pocałował. Najpierw delikatnie, potem coraz głębiej i namiętniej. Kaoru odwzajemniał pocałunki. Objął Toshiyę ramieniem. Wreszcie czuł się pewny, spokojny, bezpieczny. Toshiya przesunął dłonią po policzku Kaoru. Jego ręka wędrował coraz niżej, po podbródku, szyi, aż wreszcie napotykając przeszkodzę w postaci jego koszuli. Długie palce z namaszczeniem rozpinały guziki dotykając odkryte ze wszystkich tajemnic fragmenty torsu. Takie ciepłe, przyjemne w dotyku. Właśnie jego, właśnie teraz. Kaoru jęknął czując przesuwający się po nim wilgotny język. Jeszcze jeden jęk. Jeszcze jeden dotyk.
Nagle krzyk.
Oddech.
Ból.
Jedno spojrzenie zniszczyło idealne piękno. Zburzyło mury wspólnego uczucia. Otworzyło bramy zamkniętych myśli. Spaliło niestabilną konstrukcję przyszłości. Die. Zdjęcie Die'a. Czarno-biała fotografia całego zespołu. I on sam, obok niego.
Kaoru niemal fizycznie poczuł, że wszystko legło w gruzach. Gwałtownie wyrwał się z ramion Toshiyi. Przewrócił stolik. Filiżanka uderzyła o ziemię. Zaraz za nią druga. Roztrzaskane na kawałki zmieszały się ze sobą. I już nie da się ich ani rozdzielić, ani przywrócić im pierwotnego kształtu. Mimo to Toshiya wyciąga rękę. Chce go złapać jak uciekającego motyla, zatrzymać przy sobie. Umknęła chwila; palce uderzają o powietrze. Dwa dźwięki zetknęły się ze sobą w ciszy. Trzask zamykanych drzwi i ostatni krzyk.
- Kaoru!
Odpowiedzią były szybkie kroki na schodach wybijane w takt tykającego zegara. Jednak one w końcu umilkły, by obwieścić ucieczkę ostatniego pociągu do Nieba.
* * *
Kaoru potykał się biegnąc po schodach. Raz upadł, ale szybko się podniósł słysząc otwieranie się drzwi na którymś z wyższych pięter.
Die, jego Die. Na tym zdjęciu obejmowali się, przytulali. A Toshiya powiesił je na ścianie. Głupi Toshiya. Uderzył pięścią w ścianę. Głuchy dźwięk. Pochylił głowę i łzy zaczęły kapać na matową posadzkę. Jedna. Druga. Trzecia. Monotonnie wybijały uciekający czas, pędzący bez przerwy, jako jedyna życiowa pewność. Uderzył ponownie. Ten sam dźwięk, nie zmienił się. Ból w sercu nie ustał również. A w myślach tylko jedno: "Kaoru uciekaj.". Ruszył do biegu.
Kiedy znalazł się na zewnątrz prawie nie widział przez łzy. Biegł nadal, jakby od tego zależało jego życie. W myślach nadal widział to zdjęcie. Jak pokaz slajdów w jego głowie zmieniały się obrazy. Na każdym Die. Uśmiechnięty Die. Wesoły Die. Zakłopotany Die. Smutny Die. Podniecony Die. Zły Die.
Martwy Die.
Skoczył przed siebie prosto na ruchliwą ulicę. Rozległ się dźwięk klaksonów, zgrzyt niszczonej karoserii. Dopiero teraz przejrzał. Co zobaczył? Śmierć.
Nagle ktoś pociągnął go za rękę. Mocno. Gwałtownie. Kaoru obrócił się i spojrzał prosto w jego twarz. Przerażoną twarz Toshiyi. Chciał się wyrwać. jednak ręce trzymały mocno, skutecznie to utrudniając. Nie chciały puścić szamoczącej się ofiary. Kaoru musiał spojrzeć mu w oczy. W te piękne, smutne, zawiedzione oczy.
Dźwięk klaksonów powoli ucichł. Słyszeli tylko bicie swoich serc. Mocne, równe, dobitne. Jak serce konającego.
Zdecydował. Kaoru złożył na ustach Toshiyi pocałunek. Szybki, krótki, płytki. Jak jego oddech.
- Toshiya... wybacz...
Spojrzał na niego. Po raz ostatni.
Toshiya przez długą chwilę wpatrywał się w biegnącą sylwetkę. Uciekało od niego jego szczęście.
* * *
Leżał na łóżku całkiem nagi. Telewizor był włączony. Po raz setny tego dnia nadawali tę samą wiadomość. Pierwsza rocznica śmierci Daisuke Andou.
Nieśpiesznie wstał, nadal powolutku podszedł do szafki. Otworzył ją wyjmując niewielkie pudełeczko. Wrócił do łóżka, usiadł na jego skraju wpatrując się w telewizor.
Die.
Często pisał muzykę do ich utworów. Tę piękną, płynącą z serca muzykę. Serce już nie biło. Ciało zakopane dwa i pół metra pod ziemią. Boże, mój Boże, czemu mi go zabrałeś? Dlaczego jednym ciosem zabiłeś dwie osoby? Jego. I mnie. Nadal pozostajesz bezkarny, sam sobie sądem najwyższym jesteś. Byłeś. I będziesz. Ale ja nie dam ci tej satysfakcji. Nie pozwolę, byś znowu napawał się chwałą mordercy. Byś mówił mi co mam robić, kiedy żyć, kiedy umrzeć. Chcę być wolny. Wreszcie sam. Wreszcie z nim połączony. Na zawsze. Na wieki. Boże, nie dam ci tej satysfakcji.
Przechylił delikatnie pudełeczko. Na jego dłoń wysypało się kilkadziesiąt białych, podłużnych tabletek. Wziął je wszystkie. Nie drgnęła mu dłoń, nie mrugnął nawet. Spokojnie połykał swój wyrok śmierci. Nic się nie liczy. Przeżył cały rok. Pokazał, że potrafi. Zwyciężył wielki przegrany jednego meczu. Ostatnia tabletka.
Położył się na łóżku, wsłuchując się w telewizyjny komunikat. Puszczą piosenkę. Reason. Wake.
kore ijou kore ijou wa kizutsukitakunai
demo ima dake wa kimi dake wo ai shite itakatta
Toshiya, proszę, wybacz mi.
wasureyou to shita toki mo aru kedo ima wa dakishimetai
Chce być przy tobie na zawsze, Die.
shinjiru koto ga shiawaku kimi no kako wo shitta
wasurerarenai no wa kimi no kata na no ni
Nadzieja umiera ostatnia. Nie ma już nadziei.
kore ijou kore ijou wa kizutsukitakunai
demo kimi dake wo chikara tsuyoku dakishimerarenai
Nie ma już. Kaoru.
Die.
* * * * * * * * * * *
KONIEC
piosenka Dir en Grey: Riyuu (Reason)/Wake
tłumaczenie i słowa dostępne na stronie: www.finalfantasy-world.de
A/N
Dziwny ten fic. Nawet jak na mnie. Napisany po wielu godzinach ciężkiej pracy i kilku konsultacjach z moim głównym natchnieniem: Kou_Andri. Chciałabym jej bardzo podziękować za wszystko co robi właśnie dla mnie, czego ja zupełnie nie mogę zrozumieć XD Podziękowania należą się także Voleur (tak, tak, to ty Kasiu ^^), która to poganiała mnie w pracy ciągłymi uwagami. Przydało się i teraz dziękuje. Już nie przynudzam, ide szukać chusteczek (biedny Totooo!)