Trzask
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 08 2011 14:33:34
Trzask




Trzask zamykanych drzwi przerwały wrzaski i przepychanki na korytarzu. "Ciemny" - to jedyne co zdążył zanotować o miejscu, w którym się znalazł nim jego nadgarstek szarpnęła stanowcza, silna dłoń. Niemy rozbłysk różdżki, w przerwie między zaborczym pocałunkiem szeptane "lumos" - choć mogliby sobie darować - wystarczy zwykłe "alohamora" by bezwstydnie wystawić ich ciemnolubne ciała na światło.
Odgłos przewracanego krzesła, popękały fiolki, na ziemie upadły słoje - ot krzątanina ciał….

- Reparo!

Czarne włosy, dwie struktury, długie i gładkie, półdługie i rozczochrane, splątane z sobą w ciemności - nie rozróżnisz, nie rozdzielisz w tym chaosie. Dłonie zbyt mocno zaciskające się na ciele, pękła fiolka, pękło coś…

- Reparo, kurwa…!

Ławka, katedra…? I zachęcające (może rozkazujące…?) pchnięcie, i już leży, już leży.

- Uważaj z tymi girami Syriuszu, nie zamierzam machać różdżką jak idiota.



Wtedy było jeszcze miło, kociaku.




***



To było jakoś przed świętem Halloween. Już popowieszane były te wszystkie głupie ozdoby. Była noc - i powietrze ciężkie od nocy. Idąc korytarzem przenikały przez niego perliste i półprzeźroczyste jak zmętniała woda duchy. W bibliotece pachniało niedawno zgaszonymi świecami. Severus siedział wciśnięty między półki, tam gdzie nie łypały na niego oczy żadnego w obrazów.

Syriusza zdradził oddech, trzepot rzęs i białka oczu - bo nie kroki - jego kroki były bezszelestne. Był cichy jak mysz, a przecież jest kociakiem. Kociaki drapią o podłogę, zdzierają skórę z kanap - nie są ciche, nie skradają się.

To była sekretna umowa, zawiązany tajny pakt. Nikt nie miał się dowiedzieć, i to nie miało się powtórzyć. To miało być jedynie potwierdzenie obaw, zapadnięcie wyroku wyroku.
Lecz jeden z nich okazał się zbyt slaby - i paradoksalnie - nie wiadomo który.

Ciemność sprzyjała ich zamiarom, zasłaniając niepewne, przestraszone twarze. Bezlitośnie jednak grały przenikające z okien księżycowe światła, odbijając się w wybałuszonych z niepewności białkach oczu. To była chwila, żadnego słowa, żadnego dźwięku, szamotanina ciał. Jakiś pobliski pokój, czy może klasa. Severus zdzierał z niego ubrania a Syriusz bezwładnie poddawał się jego zaborczemu ciału.

Oni tylko chcieli sprawdzić. Jedynie pragnęli się dowiedzieć. Wydać na siebie wyrok, bo i jednemu i drugiemu nie było na rękę być gejem.

Niestety jeden z nich okazał się zbyt słaby.




*



Od tamtej pory spotykali się regularnie. Zawsze w innym miejscu, zawsze odbywało się to tak samo. Żadnemu z nich nie zależało na romantyzmie, żadnemu z nich ta cała sytuacja nie była na rękę.
Znasz to uczucie, kiedy tak bardzo czegoś nienawidzisz, brzydzi cię to, że to robisz. Nie to co robisz cię brzydzi - a jedynie to, że to robisz. Bo jednak w głębi tego chcesz. Ta sytuacja była jak pancerz orzecha włoskiego. Oni byli tą łupiną - i jakże jej nie nawidzili - ale obaj wiedzieli, że musza i chcą dotrzeć do tego co jest w środku. Cel uświęca środki, rządza uświęca nienawistne twarze.
Przedziwna mieszanina reakcji temu towarzyszyła. Nie cielesnych, a emocjonalnych - bo nic ich nawzajem tak nie łamało jak to, że to właśnie On jest tym drugim.



*
Popołudniu paliło się w kominkach i przyjemne ciepło panowało w bibliotece. Okna powoli zasnuwał szarawy półmrok. Pachniało skóra starych tomiszczy porozkładanych na każdym ze stolików. 4 chłopców siedziało w kącie przeglądając nawzajem swoje pergaminy. Ich twarze wyginały grymasy ironii, co chwile cyniczny śmiech wypełniał salę - a śmiech tych czterech był jak tysiące dzwonów na dziedzińcu -nie do zniesienia.

- Patrzcie to Smarkerus!

I zaczęło się przedstawienie. Próba sił. Wielce niestosowna w swej proporcji - ale kto by się tym kiedykolwiek przejął.
To był jedynie codzienny incydent. Czwórka popularnych, przystojnych chłopaków i odstający od reszty, nikomu nic nie winien nastolatek. Wszystko byłoby jak zwykle tylko, że James był dziś niezwykle cicho.
Wszystko byłoby w normie tylko James, cholera, za bardzo p a t r z y ł.


*



- Cholera jasna, obserwował cię!
- Przeszkadza ci to kociaku?

Nikt nie widział jak łamał się Severus Snape. I on sam także nie wiedział. Działo się to powoli, wdzierało niezauważenie. Jak uzależnienie pod płaszczykiem złudnej wolności.

- Nie dotykaj mnie!
- Chyba nie chcesz by James miał powody by mnie obserwować.

Sączyło się pod skórą, wdzierając się niespodziewanie. To wypierało z niego jego samego. Przestawał być sobą - i to było takie błogie.

- Przestań! Idź… nie mam ochoty.
- Ale ja mam!!

Severus Snape nawet nie zauważył, jak łatwo zaczął w końcu pokonywać wierzchnia łupinę orzecha. Stała się niczym dla jego długich, zwinnych palców.

- Severusie…

Rozgniatały łupinę jak metalowy dziadek do orzechów - i z niecierpliwością, chaotycznie, i już bez wstydu - dostawały się do środka, do orzecha. Severus Snape nawet nie zauważył jak bardzo przestały mu przeszkadzać środki do celu. Jak bardzo pochłonęło go i uzależniło czyjeś ciało. I bez znaczenia już teraz było - czyje.

I orzech i łupina - które są przecież jednością - przestały być dla Severusa przeszkodą. Stały się jedynie martwą, spróchniałą pozostałością, która należy dobrze wykorzystać.





*



Gdy nadeszło tegoroczne święto Hallowen za oknami było ospale i szaro. Jeszcze rano szyby i mury zamku pokrywała cienka mgiełka szronu - jak utkana na szydełku koronka. Teraz, gdy niebo zasnute było szarością o szyby bębnił ulewny deszcz - zmywając lodową koronkę szronu. Strugi deszczu rozmywały krajobraz za oknem - czyniąc go prostszym - i piękniejszym. Święto Hallowen było świeczką na torcie kilkumiesięcznych oczekiwań. Stoły w Wielkiej Sali były nadzwyczaj wystawne, powietrze unosiło świąteczne dekoracje.
Byłoby pięknie gdyby nie deszcz. Tego dnia woda zmywała z Hogwartu wszystko to co
nagromadziło się wciągu tych kilkumiesięcznych oczekiwań. Woda spływała przejrzystymi falami z murów zamku.
Gdzieś wśród tych świątecznych dekoracji skryte były dwa ciała. Wśród zimnych murów podziemnych komnat, niespokojne - ich dłonie wczepiały się w ciała jak nieproszone owady. Pewne było, że w ich głowach szumiało , i słychać było wrzask łamanych zasad - i własnego wstydu.
Była noc Hallowen. W Hogwarcie trwał bal. Pomarańczowe dynie zwisały w przestrzeni na niewidzialnych niciach. Zieleń ostrokrzewu, roziskrzone światła - wszystko to napełniało dusze uczniów nadzieją.

- Severusie powiedz mi, dlaczego to wciąż robisz…?
- Nie wiem. Nienawidzę cię, kocham cię, czemu mi pozwalasz…?
- Nie wiem kim jesteś Severusie….
- Ani ja.

Deszcz, zmęczony, ustał. Może przeraził go brud ludzkich serc. Teraz białe kłęby cumulusów zasłaniały gwiazdoskłon swym leniwym ciałem. Jakiś muglak w Wielkiej Sali puścił Wagnera. Na korytarzu przed Wielka salą samotnie siedział chłopka. Czarnowłosy i rozczochrany wpatrywał się mętnym wzrokiem w wchodzących i wychodzących z Wielkiej Sali.

- Hej James co ty tu odpierdalasz, nie mów, że m y ś l i s z? - zasmiał się Remus.
- Czasem myślę miewam ciemne chwile dużo czytam
- Eee..serio? Nie wiesz gdzie Łapa…?
- Nie.
Skłamał.


Woda, która obmyła dzisiejszego wieczoru mury zamku nie zmyła wszystkiego. Bowiem obmyciu poddać się może jedynie to, co z zewnątrz.



*


Tamtego wieczoru byli nieostrożni. Wtedy, w lochach wypili butelkę wina. Gdy wracali, krętymi schodami, śmiali się, trzymali za ręce i głośno przeklinali. Wcale nie byli tacy głupi - po prostu trwał bal - to nie było prawdopodobne by ktokolwiek...by…
Weszli do łazienki dla chłopców, nie wiedzieli - w skrzydle zachodnim…? Severus rzucił go na umywalki i całował namiętnie a ich twarze odbijały się w lustrach. A potem...potem usłyszeli odgłos spuszczanej wody - i zobaczyli go - a może to on zobaczył ich…?
Severusa oczy pałały nienawiścią, były roziskrzone złością i wypitym winem. Oczy Syriusza były po prosty zmęczone i zrezygnowane. A jego…? Jego oczy mówiły, że już od dawna o tym wiedział.

Wcale nie byli tacy głupi - po prostu trwał bal - kto by pomyślał, że spotkają akurat Jamesa.



*



O świcie było jeszcze ciemno. Białe kłębowiska chmur przysłaniały granatowe niebo. Powietrze było niezwykle lekkie - tak jak każde poranne powietrze - tak jak każdy poranek.
Padało. Krople uderzy o tafle jeziora zmieniając widok w ekspresjonistyczna mozaikę. Nikłe światła - gasnących już gwiazd - igrały z przekwitłą zielenią tafli jeziora. Choć nie było tego widać Syriusz był pewien, że trytony rozpaczliwie chwytają się piaszczystego dna jeziora. Przytulają się i czule obejmują ramionami, przylgnięte do gliniastego podłoża. Może szeptają coś do siebie a ich głosy brzmią jak wężowe syki. Choć dla Syriusza było to nie zrozumiale to wszystkie jeziorne ptaki skupiły się na błoniach wokół wody i przytulały się do siebie, otrzepując krople wody z swoich skrzydeł.

Idąc w dół przez błonia, wiedział, że go tam zastanie. Szedł tępo wpatrując się w plecy skulonej nad brzegiem sylwetki. Długie włosy były mokre i pozbawione swojej złudnej, suchej puszystości. Chwila nieuwagi - ach jaki był nieostrożny - i ich oczy się spotkały. Nie miał wyboru, był już zbyt blisko.

Deszcz ustawał i teraz dopiero dawało się we znaki zimne, poranne powietrze. Przenikało kości, żałośnie przyklejało mokre ubranie do i tak wychłodzonej już skóry. Czasem można było aż syknąć z piekącego zimna, jednak Syriusz bywał tu co ranek i był już przygotowany na ten oczywisty moment - który niezależnie od pory roku zawsze następował tak samo i w tym samym czasie. Bowiem o świcie zawsze następuje ten moment - o świcie zawsze jest najzimniej - i nie zawsze chodzi o temperaturę.

Syriusz wiedział, że on tu idzie.

Usiadł na trawie, mokrej od deszczu i błota. Przez chwilę, przez krótką chwile pomyślał, ze może powinien coś powiedzieć. Że może jest mu winny jakieś słowa, jakiś zalążek rozmowy. Jednak było to tylko krótka nic nie znacząca chwila - jakich pełno jest w życiu - bo po chwili przypomniał sobie o władzy jaką jeszcze niedawno miał nad jego ciałem. Czuł jak powoli uderza mu do głowy, ach władza! Z początku sączy się przez skórę, powodując zimne dreszcze - potem atakuje powoli każdy z narządów po kolei. Z błogą przyjemnością obserwował twarz Syriusza - kamienną, zdenerwowaną, aż po chwili zrezygnowaną. Z niemym zainteresowanie obserwował zielone oczy nieruchomo zwrócone ku jeziorze, ani razu nie zboczyły z swego toru, Syriusz ani razu nie dał mu tej przyjemności - uwagi.

Zimno powoli dawało za wygraną - ustępowało tak jak złość i zniecierpliwienie Snapa. Lekkie i świrze powietrze przemieszało się z bladą, mroźna mgłą osiadająca na tafli wody, i na ich czarnych rzęsach. Niespodziewanie dłoń Snapa ścisnęła nadgarstek Syriusza. Zdecydowane usta wczepiły się w te drugie - zimne i drżące.

Żadnej łagodności, żadnej czułości - może to dlatego Back tak go nienawidził?
Niebo wyblakło, a mroźna mgła ustąpiła ciepłym promieniom grudniowego słońca. Zima w tym roku była łaskawa. Tylko te poranki - gryzły i szczypały.