Bez tchu
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 06 2011 12:22:20
I Mówią, że świat zabije ogień
Każdy człowiek rodzi się we krwi.
Miotająca się, cicha masa mięsa, różowa, mała i pomarszczona. Potwór na minutę. Usunięte, wypędzone, wyrwane precz i złożone w ofierze światu jak starożytne ofiary. Kolejna owieczka dla pasterza. Kolejny trybik w zębatce. Kolejny niewolnik przeznaczenia. I właśnie w tych pierwszych, decydujących momentach każde dziecko pojmuje, czego oczekiwać po złośliwej położnej znanej jako Życie.
Bólu.
Uderzane, bite, krzywdzone ciągle, ciągle, ciągle, aż ciężkie płuca nie osuszą się w płynu. Aż małe worki powietrza nie nauczą się rozszerzać.
Aż nowo narodzony nie wprawi się w krzyku.
Ciel Phantomhive mało wie o narodzinach. Nie pamięta tego pierwszego grudnia (czternastego, południe) dziesięć długich lat temu. Nie pamięta lekarza (mężczyzna czy kobieta?), ani zmęczonego uśmiechu matki (jak wyglądała?), czy przyjemnego uścisku cioci (czy kiedyś znowu ją zobaczy?). Ale cóż... teraz ledwo co pamięta własne imię.
Czy chcesz zawrzeć ze mną kontrakt?
Ciel Phantomhive mało wie o narodzinach, lecz to wystarcza. Każdy człowiek rodzi się we krwi. Każdy człowiek przychodzi na świat w bólu. Każdy człowiek na początku nie oddycha.
Ale on, nie tak jak inni ludzie, narodził się po raz drugi.
"To rozkaz - zabij ich!"
II Albo, że lód
Pierwsze użycie pieczęci kontraktu wyrwało z jego płuc powietrze.
Moc. Nigdy przedtem nie zaznał takiego stanu upojenia - jak narkotyk, czy wino, podrażniające zmysły, nawet jeśli rozbija umysł. Rozrywa na kawałeczki - krążąc w górę i w dół galaretowatej szarości materii, rozkładając jego myśli na czynniki pierwsze, na cienkie jak pergamin przebłyski wspomnień. Długie, pieszczotliwe pociągnięcia; rwane rozważania rozpływają się w nicość. Jego głowa to ognisko wybuchu słodkiej agonii. Czy płacze? Rozpuszcza się? Co prześlizguje się pomiędzy białkami jego oczu, a różem powiek? Pot? Łzy? Krew?
Krew. Czuje każdą kroplę krwi, która krąży w jego żyłach jak płynny ogień. Ogień. Zamrożone, szafirowe ogony komet i prochu strzelniczego. I ten raz, ów szlachetny odcień do niego przemawia: bo dawno temu nauczył się, iż roztopiony, lazurowy rdzeń ognia płonie najgoręcej.
Najjaśniej.
Jego oko to błękitny płomień.
Przed nim cień północy nosi uśmiech przypominający sierp księżyca. Mleczny; biały jak mleko. Klęka. I chociaż jego pan nie może mówić - rzężąc, dysząc, wczepiając się w krańce swego pozłacanego tronu - demon zna swoje obowiązki.
Mruczy w ciszy:
- Tak, mój panie.
III Myślę, że wiem o nienawiści dość
Społeczeństwo niszczy. Tłumi kreatywność, wolną wolę. Komplikuje najprostsze sprawy, uważając coś tak bezsensownego jak (miłość) zgięcie palca albo za uprzejmość, albo za gafę. Nadaje temu znaczenia. Nadaje wszystkiemu sens. Czy nic nie może po prostu istnieć? Nieustająca gra pozorów go męczy. Gdyby mógł, umyłby ręce od pompatyczności uroczystości królewskiego rządu.
Ale cóż, należy do królewskiego rządu, tak więc zgodnie z oczekiwaniami musi uosabiać te zwyczaje.
Ciel już dawno temu przywykł do udawania. Tak bardzo, że zastanawia się czasami, czy pewnego dnia maska przestanie zsuwać się z jego twarzy.
- God, save the queen - powtarza z innymi, zginając kark w pełen czci ukłon, kiedy Jej Wysokość płynie tuż obok nich. Sunie. Pełznie przed ich oczami. Jej jedwabiście czarny tren z satyny oraz koronki zaczepia się o aksamitne włókna (krwi) czerwonego dywanu.
Każdy Eden ma swojego Węża.
- God, save the queen.
Życzenie wibruje jak echo, modlitwa dziesięciu tysięcy głosów: słabnąca i przepływająca przez zgromadzony tłum jak szum fali. I w tej imitacji oceanu, w tym morzu hałaśliwej maskarady nikt nie zauważa spokoju jednej małe duszy. Nikogo nie obchodzi podirytowana krytyka, jaka czai się w ciszy jednego, zgorzkniałego dziecka - skrytego głęboko, głęboko w sobie, jak perła w małży. Po prawdzie, nikt o nim nie myśli.
Nikt oprócz troskliwego lokaja - zawsze zgrany z rytmem oddechu swojego drogiego hrabiego. Choć może i jego brakiem, gdyż nawet jeśli kopiowałby wyuczone szepty Lorda Phantomhive, nie niosłyby one ze sobą żadnego życia, żadnego głosu.
Bo jeżeli Bóg mógłby ocalić królową, nie potrzebowałaby Ciela.
(A on nie potrzebowałby w takim razie diabła.)
IV By stwierdzić, że...
To bardzo rzadkie, takie zdziczałe przerażenie - i również niespotykane we wczesnych godzinach. Jednakże koszmary to jedna rzecz, zaś rzeczywistość druga. Lepkie szpony lęku oraz czystej paniki, które zasznurowują jego wnętrzności, miażdżąc organy i zostawiając na pastwę losu, bynajmniej nie są snem, z którego może się obudzić. Nie są czymś, czego może uniknąć. To raczej taki atak, przed jakim nikt - nic - nie może go ochronić. Znowu (znowu!) nie może się ocalić. Żadna broń nie pomoże, ani żaden oddany żołnierz... nawet demon jest praktycznie bezużyteczny, bo jak żądać od niego pokonania wroga, który żyje wewnątrz jego panicza? Który jego paniczem?
- Uspokój się, mój panie - mruczy stoicko spokojny, czarnowłosy lokaj, nawet wtedy, gdy mały chłopiec wymiotuje i pieni się śliną. - Proszę, odpręż się. To tylko mały atak, niedługo będzie po wszystkim. Nie walcz. Inaczej bardziej będzie bolało.
Nie walczyć? Nie walczyć? Jak mógłby tego nie robić? Jak mógłby tego nie robić? Czy ma się po prostu poddać? Czy tego właśnie oczekuje od niego demon? Nawet teraz, po tym wszystkim, czy świat wyobraża sobie, że po prostu się podda i umrze?
Nie ma mowy. Odmawia. Mimo że obraz przed jego oczami się rozmazuje. Mimo że kolana się pod nim uginają, mimo że gardło zaciska się, zamykając, jakby ktoś je ściskał, ściskał, ściskał...
V Poznawszy żądzę stanąć mogę ...
Lizie przytula go, przytula, przytula i na moment jego świat kurczy się do rozmiarów małej blond-trąby powietrznej. W jej kruchych ramionach nawet najbardziej makabryczne prawdy życiowe przekształcają się w coś małego i uroczego: mgliste wspomnienia nic nie znaczą wobec fal jej włosów, aksamitnej miękkości różowych policzków, truskawkowej słodkości, jaka ucieka z jej ust podczas pisków i westchnień. Cukierek za duszę. I, och, te kochane prośby są tak prawdziwie słodkie, że trochę mu już od nich niedobrze.
Może dlatego boli go brzuch: nie przyzwyczajony do ckliwych uczuć połączonych z ograniczającym uściskiem chudych kończyn. Ten jej uścisk nawet teraz odrętwia umysł. Zastanawia się, czy nie boi się go puścić. Zachowuje się, jakby miał zniknąć (jak przedtem), jeśli to zrobi, że odejdzie i opuści ja na zawsze. Ciel nie ma wystarczająco dużo powietrza (ani serca), żeby powiedzieć jej prawdę. A zatem wstążki różowych koronek stają się sidłami, które chwytają jego biodra, klatkę piersiową, gardło... i znowu, znowu, jego brzuch płonie, a trzewia parzą, jak gdyby zrobione były z palącej kuli ognia.
Tak, może to przez nią boli go brzuch.
... a może nie.
W jej ramionach nie może oddychać. I choć raz nie jest pewien dlaczego: czy to przez uścisk przypominający imadło, który kradnie mu z płuc powietrze... czy przez złowrogi, rubinowy blask w czujnych oczach lokaja?
VI ... Po stronie tych, co wolą ogień
Nie ma powietrza.
Między nimi, nad nimi, wokół nich. Żadnego powietrza. Żadnej przestrzeni. Żadnych sekretów - nic oprócz ciała i ciemności, i ognia, ognia, ognia, a Ciel wystarczająco dobrze zna się na reakcjach chemicznych, by wiedzieć, o co chodzi. Rozumie, że płomienie potrzebują tlenu, by się palić. Wie, iż wielkość, jasność, gorąco pożaru zależy od ilości cząsteczek zdolnych do poświęcenia. I, ach, uduszenie wydaje się skromną ceną za tak głęboką przyjemność; drżące dziecko chętnie oddaje każdy zasapany oddech, krztusząc się przeinaczonymi żądaniami o więcejwięcejwięcej. Nie musi myśleć dwa razy - całe jego ciało wspaniale płonie, więc ledwo zauważa piekący ból w pustych płucach. Tlen, jak wstyd i ubrania, nie ma miejsca w tej zamkniętej spiżarni. Diabeł przyjmuje to w siebie, a potem wysuwa z ust, w, poza, w, poza, a w ślad za tym podążą jego oddech (jego umysł, jego wnętrzności, każde włókno, naczynie, pęcherzyk, jaki składa się na tę oczekującą potrzebę), roztapiający się w płynny ogień piekielny. Wkrótce pozostają tylko pajęczyny i magma.
Czy igrasz z ogniem, bo pragniesz spłonąć, mój panie?
- S... Sebas...! - Krztusi się, gołe plecy suną w górę i w dół po wewnętrznych ścianach wąskiego pokoju. Czuje, jak jego lokaj robi to samo. Pełen uznania jęk rozbrzmiewa w mroku, dźwięk przypominający zapalającą się zapałkę: palące gorąco płonie w różowej muszelce ucha chłopca. Łaskoczące ciepło szydzi z niego. Chłodny pocałunek drażni.
Cynobrowe oczy płoną niczym żarzące się węgle.
I gdyby Ciel był rozsądny, wiedziałby, że należy unikać tego spojrzenia - zaakceptowałby, że na te bordowe rozbłyski nie wolno patrzeć, ani ich pożądać. (na prawdę, na rzeczywistość, na prawdziwość ich więzi), wydaje się to niewarte zachodu, by teraz się odwrócić. Dlaczego się przejmować, kiedy jego własne oko płonie jednocześnie?
Za spuszczonymi rzęsami rozżarzona do białości moc płonie... płonie-płoniepłoniePŁONIE!
- Se... roz... kaz-! - Zachrypnięty głos wydaje nieznane polecenie, które rozwiewa się w nicość: słowny popiół na końcu języka. Ostre pchnięcie rozsiewa wielokolorowy pył przez oczami; jego umysł nie funkcjonuje już racjonalnie: morze ognia kradnie jego rozsądek, jego dumę, jego prawdziwą istotę...
Czy nie nauczyłeś się tego za pierwszym razem?
Płomienie - demon - zabierają, zabierają, zabierają, więcej, więcej, więcej. Dom, serce i niewinność to dla niego tylko zabawki, a chłopiec wie (zawsze wiedział), że nie da rady już dłużej wytrzymać.
- Se...!
Ciel Phantomhive umiera.
- Seba... ja... !
Tak czy inaczej minęły całe trzy lata, odkąd ostatni raz zdołał zaczerpnąć haust powietrza bez wysiłku.
- Se-!
A człowiek nie może przeżyć bez powietrza.
- Sebastianie!
VII ... i lód też by go zniszczył ...
Na jego rękach jest krew.
Świeża, metaliczna... ciemna jak cienie zakrywające teraz jego twarz. Jak roztopiona wata cukrowa pomiędzy palcami - obracająca się słodycz, lepki karmazyn, pokrywający łuski pocisku. W uszach (dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...) zalewa go falą wściekłości, zaś oko płonie: połączenie szoku, nostalgii i furii zasilanej wendetą zamienia nafaszerowany pociskami brzuch Ciela z skręcającego się smoka. Jadowite węże. (Każdy Eden...) Dawno temu strawił swój kawałek jabłka, zaś jego trucizna w końcu dosięgła serca: wzburzając wnętrzności, paraliżując ociężałe płuca...
Proszę, zamknij oczy, aż nie powiem ci, że masz je otworzyć.
I choć ma milion rzeczy do powiedzenia, nie ma czasu (ani powietrza), by przemówić.
Zamiast tego kiwa głową.
VIII Lecz gdyby musiał zginąć znów (*1)...
Tonie. Słabnie. Spada powoli, powoli na dół.
Ale nie, nie może oddychać. Nigdy nie może oddychać. Co za ironia, myśli, jego życie skończy się tak, jak się zaczęło: bez tchu, we krwi i w zimnie. Ale, och, jest jeszcze tyle szczegółów: woda wdziera się w zapadnięte płuca, zanieczyszczone, piekące i pełne... i w końcu wraca w sakralną wilgotność, wkrótce nie ma nic innego niż kolejna, przelotna myśl. W tej słodko-gorzkiej chwili, w tym nagłym przypływie zrozumienia, zdaje sobie sprawę, iż to coś więcej niż śmierć - to narodziny wstecz, pseudo-chrzest, potęgujący upadek.
Strumień lodowatych bąbelków przepływa obok niego jak pękające nici, czy złamane obietnice. Bez ich wsparcie, zapada się głębiej i głębiej w ciemność, bliżej i bliżej do piekła. Jak długo zajmie mu podróż tam? Znikająca myśl meandruje przez przemoczony umysł, przy akompaniamencie dziwnej, apatycznej nudy. Kontrolowanej ciekawości. Czy na wieki będzie pływał w mętnych odmętach rzek Londynu? Czy kiedyś wypłynie na powierzchnię, w ciele nie do rozpoznania? Czy dany mu będzie przysłowiowy Ostatni Oddech?
Ostania myśl pozostaje przez niecodziennie długi czas w rozcieńczonych zakamarkach mózgu; dobrą minutę zajmuje mu dojście, dlaczego:
To demon zabrał mu oddech.
Ludzie potrzebuję powietrza, by żyć, czyż nie?
Podczas wszystkich podróży, czy procesów płuca hrabiego pozostały wiecznie niewypełnione powietrzem. Krzyczał i walczył, i przeklinał, i przekonywał - lecz nie zachował ani jednego oddechu. Nie od Tego Dnia. Nie od kiedy poznał swojego lokaja.
Ale jeśli żyłem tak długo bez tlenu...
Jego Ostatni Oddech zdarzył się cztery lata temu, na bluźnierczym i poplamionym krwią ołtarzu.
Więc czymże jestem?
Trwa w zawieszeniu, ulotny i niepewny, aż głębia bez powietrza nie połknie w całości jego świadomości.
(*1) Wiersz "Fire and Ice" Roberta Frosta w tłumaczeniu Macieja Frońskiego